poniedziałek, 25 lutego 2013

Rozdział dwudziesty trzeci. "Co dzień walczył o Ciebie z własnym strachem"

- Powinieneś być silny - mawiali. 
To zabawne. Traktowali sprawę tak, jakby ona już odeszła, jakby zniknęła w odmętach ziemi, a oni na siłę próbowali wypełnić pustkę, którą zostawiła po sobie. Ich pesymizm doprowadzał go niemal do obłędu. 
            I ów obłęd począł dawać o sobie znaki w chwilach najmniej odpowiednich. 

            Przedzierał się wśród tłumu. Kroczył jedną z ruchliwszych, nowojorskich ulic. Był niemal pewien, że żadne z obecnych tam ludzi, nie rozpoznałoby go. Ba, żadne z nich zapewne nie zdołało obdarować go choćby nikłym spojrzeniem. Powodów mogło być wiele. Może zdawał się być tak po prostu zwyczajnym? Lub okazali się być zbyt zajęci, zabiegani, by dostrzec w owym, obcym młodzieńcu kogoś, kto wciąż obecny jest w ich ulubionych programach rozrywkowych, czy też filmach, które goszczą w ich domach w każdy, piątkowy wieczór? 
            Wśród wielu, zachęcających i przyjemnych dla oka sklepików, dostrzegł małą, skromną kwiaciarnię, która w ostatnich dniach zwykła być jego pierwszym, porannym przystankiem. 
- Oh, pan Collins! - pewien mężczyzna przywitał go niemal u progu i poprosił do środka. Ten jednak ukłonił się uprzejmie i kiwnął głową na uroczy bukiet świeżych, kanarkowych tulipanów, spoglądających nań zza ogromnej, sklepowej szyby. - Rozumiem... to co zwykle, specjał dnia! - sprzedawca uśmiechnął się serdecznie, po czym sięgnął po kwiaty. - Czy u niej choćby trochę się poprawiło? - łypnął nieśmiało na Matta, który wzruszył smutno ramionami.
- Nic - odchrząknął, poprawiając naciągnięty na twarz kaptur. - Jednak lekarze wciąż powtarzają, że trzeba być dobrej myśli. 
- Cóż, pozostaje czekać - mężczyzna zawiesił się na chwilę, a jego pusty wzrok utkwił w jednej z wiązanek, przyozdabiających półkę naprzeciw. - Oby urocza pani Collins wybudziła się wkrótce, bo zbankrutuje pan przez te codziennie wizyty u mnie! - zachichotał. Matta bardzo bawiło, gdy ów sklepikarz nazywał Sunny "panią Collins". Czasem wieczory w szpitalu dłużyły mu się, zwykł wtedy rozmyślać nad przyszłością, w której oczywiście uwzględniał ją, jako swoją... żonę? Narzeczoną?... Niemniej jednak, była to daleka przyszłość. Szybko bowiem doszedł do wniosku, iż obecnie jest zbyt smarkaty, by wiązać się na stałe. Do takiej kobiety, jak ona, wypadałoby dorosnąć.
- Pieniądze nie grają tu większej roli. Takie drobnostki bardzo cieszą, choćby pielęgniarki. Chciałbym sprawić, by mimo, że nie ma jej przy mnie, inne kobiety mogłyby zazdrościć jej, choćby tych świeżych kwiatów, które przynoszę ze sobą, każdego ranka - uśmiechnął się pod nosem, po czym odebrał od mężczyzny związane wstążką tulipany, uprzednio płacąc. 
- Miłego dnia! - sprzedawca krzyknął za nim, nim się oddalił, jednak ten myślami uciekł już gdzieś daleko. 

            U drzwi szpitala napotkał doktora Schneider'a, lekarza prowadzącego Sunny. Przywitał się z nim uściskiem dłoni i uchylił przed nim drzwi, zważywszy na teczki, którymi zwykł być obładowany. Przy recepcji oboje zastali uroczą Amy, panią w podeszłym wieku, z którą Matthew w wolnych chwilach często zamieniał kilka lub więcej słów. 
- Ah, Matt! Z tej naszej Sunny to szczęściara! - zawołała, spoglądając tęsknym wzrokiem na związane wstążeczką kwiaty, które trzymał ostrożnie w dłoniach. Uśmiechnął się, wyswobodził z bukietu jednego z tulipanów i wręczył jej, po czym ucałował szarmancko jej drobną dłoń. - Jesteś pierwszym mężczyzną od dwudziestu lat, który ofiarował mi coś romantyczniejszego, niż kawalerka na przedmieściach, czy wypad do pubu na frytki, w dniu rocznicy! - oboje roześmiali się, po czym chłopak ruszył w stronę windy. 
            Sala numer dwieście dwadzieścia siedem. Uchylił ostrożnie drzwi, po czym pchnął je i wkroczył do środka, powoli zbliżając się do łóżka, na którym spoczywała. W sali była sama. 
Wyjął kwiaty z poprzedniego dnia, z wazonu i wyrzucił do kosza, po czym zastąpił je świeżymi. Usiadł tuż obok łóżka, na którym spoczywało jej uśpione, wymizerniałe ciało, a jego dłonie ujęły jej. Chwycił jedną z nich, wplótł jej zimne palce w swoje, przyciskając do swoich spierzchłych, gorących warg.
Mógł tkwić w tej pozycji nawet długimi godzinami. W ten sposób spędzał każdy jeden dzień. Każdy dzień tych pieprzonych, bolesnych, trzech miesięcy. Do domu wracał jedynie na noc, by uspokoić nieco Marie, wiedział bowiem, że przeżyła to równie mocno, co on sam. Nie chciał narażać jej na ciągły stres. Jednak wiedział również, że domyśla się, w jakim stanie psychicznym znajduje się teraz jej syn.
            Rzadko pił. Rzadziej jadł. Noce mijały mu na rozważaniach, sen może czasem przekraczał cztery godziny. Czasem w ogóle nie przychodził.

Często męczyły go koszmary, w których Sunny nigdy się nie budzi lub on zapomina o niej, zostawia ją, gdy brakuje tak niewiele, by się wróciła... Ogarniał go strach. Strach przed tym, że straci szansę, na odzyskanie jej. 
- Matthew - odwrócił się gwałtownie, wzrokiem napotykając Rosie, naburmuszoną. Skrzyżowała ręce na piersiach, wpatrując się w niego niemal wyczekująco. - Jaki dziś dzień?
- Wtorek? - mruknął bez chwili zastanowienia, marszcząc brwi.
- Ugh! To dziś, zgodnie z terminem, wyznaczonym przez CIEBIE, powinny rozpocząć się zdjęcia, jednak ty nie raczyłeś nawet zjawić się na planie! - tupnęła zabawnie nogą, jak to miała w zwyczaju, zwłaszcza, gdy była zirytowana. - Zbieraj się, wychodzimy - machnęła lekceważąco ręką, łapiąc oddech.
- Nigdzie nie idę - zarzekł, akcentując starannie każde słowo. - Nie zostawię jej samej - szepnął, jakby składając kolejną obietnicę.
- Rusz się, nie możesz przesiadywać tu całe dnie! - pisnęła, jakby z irytacją. Wciąż jakaś jej część pragnęła, choćby w małym stopniu, mieć nad nim kontrolę. - Matt... - najwyraźniej ochłonęła. Przybrała niemal pobłażliwy ton głosu, którego słodycz wręcz drażniła jego uszy. - Zrozum... Minęły trzy miesiące - widząc, że po raz kolejny stara się ją po prostu zignorować, zbliżyła się doń i dotknęła ostrożnie dłonią jego ramienia, kciukiem znacząc koła, wzdłuż jego barku. - Z każdym dniem maleje szansa na to, że ona kiedykolwiek...
- Co chcesz przez to powiedzieć? - nie omieszkał omieść ją lodowatym niemal spojrzeniem, nim podniósł się i chwycił oparcie krzesła, zaciskając nań dłonie, nerwowo. - Powinienem się odzwyczaić, tak!? Powinienem odejść!? Powinienem przestać się oszukiwać, zacząć życie na nowo... Wiesz, to zabawne, ale moje życie - w przeciągu kilku sekund pokonał dzielącą ich przestrzeń, która na pierwszy rzut oka do najdalszych nie należała. Teraz stali twarzą w twarz, jednak Rosie nie śmiała choćby podnieść wzroku. Dobrze wiedziała, że gdyby tylko jego organizm nie był na tyle wycieńczony... - ...To ona. I nie pozwolę wmówić sobie, że jest inaczej. Przez lata żyłem w klatce, złudnie sądząc, że moje życie od zawsze należało do mnie. Teraz, gdy jestem na tyle świadomy i na tyle silny, by dźwignąć ów klatkę i odrzucić ją na bok - chwycił ją za kołnierz koszulki, po czym wtulił twarz w jej szyję, szepcząc złowrogo wprost do ucha. - Nie pozwolę komuś takiemu jak ty po raz kolejny mydlić mi oczu. Zrozumiałaś? - warknął, po czym, nie czekając na odpowiedź, odepchnął ją od siebie. Uniosła zbolały wzrok, a ich spojrzenia spotkały się.
- Wiesz co?... - zacisnęła na chwilę wargi, które niemal zsiniały, tak, jakby ze wszystkich sił chciała powstrzymać łzy, które właśnie zwilżyły jej powieki. Daremnie. - Nieważne w jakiej sprawie będziesz... "walczył" - rzekła z ironią, naśladując palcami cudzysłów. - Nigdy się nie zmienisz, nie wygrasz. A jeśli ty się nie zmienisz, to i również twoja sytuacja - jej głos wydawałby się cichy, słaby. Jednak ten szept w jego uszach był niemal krzykiem. - Zawsze będziesz tym samym brutalnym, parszywym, porywczym gnojkiem, jakim jesteś teraz. 
Poczuł najpierw delikatne mrowienie, a już w chwilę później oczy zapiekły go niemiłosiernie, po czym spod grubych rzęs wyswobodziło się kilka słonych, gorących łez. 
            Rosalie była pełna sprzeczności. Od zawsze należała do osób, które mimo, że zwykły twardo stąpać po ziemi, traciły głowę wobec swoich słabości. I taką słabością dla niej okazał się, niestety, Matthew. Gdyby była taka sposobność, zapewne i w ogień skoczyłaby za nim, dlatego jej słowa, zwłaszcza te karcące, najbardziej nim wstrząsały. Te bolały, ze względu na to, że do tej pory nieśmiała powiedzieć o nim choćby jednego, złego słowa, mimo, że dobrze wiedziała, jaki był. 
- Nie wiem, jak mogłam zakochać się w kimś takim i nie wiem, jakim sposobem również i ona się zakochała - kontynuowała monolog. - Wiesz... zaczyna być mi jej trochę żal, że ktoś taki jak ty wpakował się w jej, już, smętne życie. Myślałam... - zbliżyła swoją, niemal porcelanową twarz, do jego, lecz on swoją zwrócił w zupełnie innym kierunku. Gdy poczuł, jak jej spokojny oddech rozkosznie otula jego skroń, w czasie wypowiadania kolejnych słów, uśmiechnął się nikle. Jej bliskość przypomniała mu w owej chwili bliskość Sunny. Jej zapach... tak bardzo podobny do zapachu blondynki. - ...że się zmieniłeś. Jednak to tylko twoje dziecinne igraszki. Zabawiasz się ludzkimi uczuciami, jakby nie były nic warte. I nagle okazuje się, że to ty nic nie jesteś wart... - zwrócił ku niej wzrok, jednak nim się zorientował, zniknęła, za drzwiami. Pozostawiła go, samemu sobie...
            W tym momencie, jak nigdy w życiu, czuł się naprawdę samotny.

            Dłonie wciąż cholernie mu się trzęsły, a poczucie winy nie ustawało, choć od rozmowy z Rose minęło kilka godzin, a słońce z wolna staczało się już ku horyzontowi, rozsiewając ostatki swego blasku po obrzeżach purpurowego nieba. I gdy ledwie rozpraszało ciemne sukno nocy, sięgnął do szuflady, z której dna wydobył małe pudełeczko tabletek uspokajających. Jednak wraz z nim chwycił coś jeszcze. Brązową kopertę, której zawartość była jego przekleństwem.


*

            Oparł głowę o dłonie i spoglądał co chwilę na drzwi sali, w której leżała. Od wypadku minął tydzień, a tu i ówdzie wciąż kręcili się fotoreporterzy, dziennikarze czy policjanci, przeprowadzający dochodzenie. Tych pierwszych skutecznie odstraszał osobisty ochroniarz, czy lekarze, lecz natrętność tych ostatnich poczęła coraz bardziej mu doskwierać. Dla niego sprawa była prosta - Sunny była ofiarą wypadku, podobnie jak ich nienarodzone dziecko i jej matka, którzy mieli o wiele mniej szczęścia, niż ona sama. Miał dość ciągłych pytań, rozdrapywania świeżo zabliźnionych ran. 
- Panie Collins! - z nostalgii wyrwał go jeden z niebieskich. - Jestem Stanley, Stanley Wilkins, pamięta mnie pan? - wyciągnął ku niemu dużą, spracowaną dłoń. Uścisnął ją bez zastanowienia, jednak szczędził sobie słów. - Wprawdzie, powinienem oddać to odpowiednim ludziom, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli pan to zatrzyma - zauważył, że mężczyzna wyjmuje z teczki pewną brązową kopertę. - Jednak nim ją panu przekażę, czy jest pan pewien, że chce zobaczyć zawartość? - cofnął rękę, gdy Matthew sięgał po ów paczkę. 
- Oczywiście, że tak. Zresztą, niech mi pan to po prostu da - mruknął z niemałą irytacją. Chwycił kopertę, rozerwał ją, lecz to, co było w środku, było ostatnim, czego mógłby się spodziewać...
- Znaleźliśmy to w torbie panny Duncan, która leżała kilka metrów od wraku samochodu. Nie otwierałem, ponieważ była zaadresowana do pana - obrócił ją w dłoniach. Rzeczywiście, na skrawkach papieru widniało jego imię, a charakter jej pisma rozpoznał od razu. W środku były zdjęcia USG, dokładniej zdjęcia jej brzucha, a na nich niewyraźny zarys maleńkiego człowieczka. Mimo to dostrzegł każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Maleńki nos, powieki, czy paluszki... 
Z koperty wypadła jeszcze jakaś mała karteczka. Drżącymi dłońmi podniósł ją i odwrócił.
- Jednak miałeś rację, więc powitaj proszę swojego synka, Marcusa... - szepnął, po czym zgniótł kartkę i zacisnął powieki, czując morze łez, wypływające spod nich. 

*

            Swe pośpieszne kroki skierował ku przyszpitalnej kaplicy, by móc po raz kolejny, w ciągu tych kilku tygodni, oddać się rozmowie z Bogiem. Nigdy nie robił tego równie często, jednak ta zmiana, w przeciwieństwie do szeregu innych, nie przerażała go. Potrafił skupić swoje myśli na czymś innym, niż ból, czy cierpienie. Mógł tę chwilę odpocząć i choć otaczała go idealna cisza, wiedział, że nie był sam. 
- Wciąż ci ufam - szepnął cicho, gdyż jego płuca dławiły się ciężkim, słodkim dymem wyłaniającym się spomiędzy kilku rozżarzonych węgielków w małym piecyku, którym ogrzewana była świątynia. - Mimo, że jej ciało ani drgnęło - pragnął, by ton, który przybrał, był mocny, lecz za każdym razem, gdy wydusił choćby słowo, jego głos łamał się, swym dźwiękiem przypominając coś w rodzaju żałosnego jęku. - Z dnia na dzień jest mi coraz ciężej przyglądać się jej, marnieje w oczach - ukrył twarz w dłoniach. - To bez sensu. To wszystko jest bez sensu! - warknął i podniósł się gwałtownie, opuszczając kaplicę. Nim jednak, odwrócił się ostatni raz, omiatając pomieszczenie obojętnym wzrokiem, nadto oziębiając już ponurą atmosferę. 
Nim ponownie wszedł do sali, przystanął na chwilę tuż przy szybie, dzielącej go od niej. Przyglądał się jej uśpionemu ciału przez dłuższą chwilę, kolejny raz dokładnie studiując każdy, choćby najdrobniejszy jego skrawek.
Chwilę później ponownie znalazł się tuż przy niej. W jego emocjonalnej agonii, po krótkim czasie zaczęła towarzyszyć mu jedna z pielęgniarek, majstrująca coś zawzięcie przy kroplówce Sunny. Przysunął się nieznacznie w stronę jej ciała, po czym jak najdelikatniej ułożył głowę na jej ramieniu, w taki sposób, że jego wysmagana wiatrem czupryna łaskotała lubieżnie jej skroń.
          Nagle czyjaś dłoń musnęła subtelnie jego policzek. Nie śmiał uwolnić oczu spod płaszcza powiek, bał się bowiem, że ów dotyk był jedynie wytworem jego wyobraźni. Jednak nie... niemożliwe. Zdawał się być tak... znajomy. 
Smukłe palce skierowały się nieco niżej, czule badając kąciki jego ust, które mimo jego usilnych starań, uniosły się nieznacznie w górę. 
Otworzył oczy, spragniony widoku tej tajemniczej istoty, której pieszczotom nie mógł się oprzeć. Wśród blasków popołudniowego słońca dostrzegł tę roześmianą, zmizerniałą twarz. Od tak dawna jedynym, czego pragnął był ten właśnie widok... Jego anioł zstąpił z niebios i powrócił do niego, w tej właśnie chwili. 
- Tęskniłam. - spomiędzy jej warg wydostał się cichy jęk. Dźwięk jej głosu, niemal zupełnie zapomniany, był dla niego najpiękniejszą melodią. 
Tkwił na jej ramieniu, zupełnie oniemiały. 
Stojąca nieopodal pielęgniarka wybiegła z sali, krzycząc... siejąc chaos, jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na sens jej słów. Niczym zaczarowany, nie mogąc wydusić z siebie zupełnie nic, wpatrywał się w nią, gdy jego oczy zaszły jakby mgłą. Tuż pod powiekami poczuł łzy, które z wolna wydostawały się spod nich, jedna po drugiej, kreśląc wilgotne ślady wzdłuż jego policzka. Zastanawiał się, czy śni, czy też jawa w oka mgnieniu przybrała tak wiele blasku i kolorów.
Ona nieporadnie podniosła dłoń i drżącą zapragnęła dotknąć jego policzka, była jednak zbyt wycieńczona i w połowie drogi kończyna opadła bezwładnie na poszarzałą pościel. Najmniejszy ruch kosztował ją wiele wysiłku, jej organizm nadal był wycieńczony. 
Nagle jej twarz chorobliwie zbladła. Był to jedynie moment, kilka sekund, gdy chwyciła się kurczowo jego koszulki, jakby cały świat runął w jej oczach. Rozejrzała się niespokojnie po sali.
- Gdzie... mama? - szepnęła, wpatrując się w niego oczyma przepełnionymi niepokojem. Wydawała się zagubiona. Poczuł ciężki głaz, ciążący mu na duszy, lecz nie była to prawda, którą winien jej przekazać, to sposób w jaki się w niego wpatrywała... tak niewinnie. Wydała mu się taka mała, krucha, więc w pewnym momencie przyciągnął ją do siebie ostrożnie i zamknął szczelnie w swoich ramionach, jakby próbując uchronić tę drobinę przed całym złem tego świata. Serce biło mu jak oszalałe. Czas gnał, jak na złość.
- Gdzie... - odezwała się ponownie, tym razem dotykając swego brzucha. - Boże... co ja... - załkała natychmiast, całym swoim korpusem przylegając do niego. Jej ciałem wstrząsnęły silne drgawki. Źrenice powiększyły jej się nienaturalnie, jakby tuż przed nimi przewijały się kolejne retrospekcje każdego z najgorszych dni. Była zlękniona. 
Wcześniej zauważył pewną iskrę w jej oczach, jakby nikły blask samochodowych reflektorów, która rozbłysła i w tym momencie natychmiast zgasła... oczy zaszły jej łzami, a z ust wydobył się jedynie żałosny jęk, pełen rozpaczy, lęku... goryczy, rozrywając na strzępy ciszę wokół nich i jego umęczone serce. 
Aparatura, do której była podłączona, momentalnie zwariowała. Tętno gwałtownie wzrosło, ciśnienie również. Sprzęt począł potwornie piszczeć, a na salę, siejąc zamęt, wbiegło kilkunastu lekarzy wraz z ów pielęgniarką, która zniknęła nieco wcześniej. Na kilka sekund stracił kontakt z rzeczywistością. 
Był w sali.
Zbudziła się.
Cierpi.
Gdy odzyskał panowanie nad swym ciałem oraz umysłem, wyczuł przeszywający ból w okolicy płuc. Zauważył, że ona resztkami sił wbiła palce pomiędzy jego żebra, przylegając do niego, podczas gdy kilku lekarzy wszelkimi sposobami próbowało ją od niego odciągnąć. Jeden z nich chwycił go za kołnierz i odciągnął na bok. Widział przerażenie, malujące się na jej twarzy. Była wystraszona i... samotna. 
Nagle wyswobodziła jedną z dłoni i straciwszy panowanie nad własnym ciałem, strąciła wszystkie rzeczy z szafki, stojącej tuż przy łóżku. Po sali rozszedł się dźwięk tłuczonego szkła. Zawyła rozpaczliwie, po czym zerwała prześcieradło z łóżka, próbując ustać samodzielnie na nogach Zachwiała się niebezpiecznie, wyrywając ramiona z ich ucisku. Dostała czegoś w rodzaju napadu paniki. Zaczęła zaciskać dłonie na swoich nadgarstkach, jakby próbując przebić palcami własne żyły. Jej paznokcie natychmiast uszkodziły cienką skórę, przez co zaczęła obficie krwawić. Pochwycili ją więc i brutalnie powykręcali chude ręce, wbijając długą igłę w jej ramię. Zaczęła się szarpać i przeraźliwie wrzeszczeć, siejąc zamęt wokół siebie. 
Płakał. Wył, omal nie wyszarpując sobie włosów z głowy. Przycisnął dłonie do skroni i uszu, pragnąc, by jej przeraźliwe krzyki wkrótce ucichły. Nie wiedział kim była ta rozjuszona istota, której poczynania był skazany oglądać.
Uniósł bojaźliwy wzrok. Nawoływała go. Spoglądała wprost na niego, bezdźwięcznie wypowiadając jego imię. Błagała o pomoc. 
Podniósł się gwałtownie, nie mógłby jej zignorować i już chciał chwycić choćby jej dłoń... przekazać choćby odrobię wsparcia, odepchnęli go jednak, rzucając jego sponiewieranym ciałem o ścianę. 
Osunął się po niej niemalże bezwładnie, z dezolacją szukając jej zagubionego wzroku, błądzącego gdzieś wśród ścian.
- Zostawcie! - krzyknął, zlekceważyli go jednak. 
- Gdzie jest moje dziecko!? Gdzie moja matka!? - ów nawoływanie echem odbijało się wśród szpitalnych korytarzy. - Zabiłam! - zawyła żałośnie, osłabiona, opadając na kolana. Drgała niespokojnie jeszcze przez chwilę, po czym osunęła się wprost na ręce lekarzy, niczym szmaciana laleczka. 
- Matthew - z jej ust wydobyło się ciche westchnienie, nim całkowicie straciła przytomność. 
- Zostawcie... - jęknął, zapłakany.
Znów mu ją odebrano.


            Nigdy nie zapomni jej oczu, przepełnionych żalem. Spojrzenia, którym szukała wśród oprawców choćby jednego, który mógłby pomóc. I tych krzyków, na których samo wspomnienie po jego plecach przechodził dreszcz. 
I uczucia... że nie był wstanie jej przed nimi uchronić. Nie mógł znieść własnej bezsilności. Nie dotrzymał kolejnej ze składanych obietnic. Ten dzień już na zawsze odcisnął piętno na jego sercu, zapisał się w kartach jego pamięci. Za nic w świecie nie mógł pozbyć się tak wadzącego mu wspomnienia. 
            Gdy myśli o czasie sprzed jej przebudzenia, całym sobą pragnie do niego powrócić. Jego Sunny zniknęła. Odeszła, najprawdopodobniej bezpowrotnie. 
            Był początek maja. Ptaki igrały wzajemnie, niosąc za sobą piękne pieśni, w parkowych alejkach rozkwitły różnokolorowe, pachnące kwiaty. Zakochani spacerowali wśród zieleni lub przesiadywali na ławkach większość swojego wolnego czasu. A on? Próbował pogodzić pracę z opieką nad Sunny. Tak. Opieką. 
Dziewczyna zupełnie się zmieniła. Sytuacja taka, jak ta z dnia, w którym się przebudziła, powtarzała się niemal codziennie. Nie było również dnia, by nie zapłakała. Krzyczała w nocy, we śnie, jeśli szczęśliwie w niego zapadła. 
Diagnoza była jedna. Depresja.
On również balansował na cienkiej linii między psychicznym wyczerpaniem, a jakąś normą. Kochał ją wciąż, całym sobą i jedynie tego był pewien, w stu procentach. Jednak wszystko wokół zupełnie go przerosło, ciężar rzeczywistości spadł na niego tak nagle. 
Wpadł w nałóg... choć sam nie wiedział, czy mógłby to tak nazwać. Była to swego rodzaju odskocznia od wszechobecnych problemów. 
Gdy kończył pracę na planie, przyjeżdżał do Sunny i przesiadywał u niej aż do czasu gdy zasypiała. Ich rozmowa polegała na wzajemnym milczeniu, jakby byli sobie zupełnie obcy. Co dzień oddalali się od siebie. Obawiał się, że pewnego dnia straci ją zupełnie.
W nocy wychodził do klubów, zabawić się... zapomnieć. Robił to o tej porze, ponieważ nie chciał narażać jej na zmartwienie, nie chciał okazać jej swoich słabości, gdyż to on stanowił w tym czasie jej jedyną podporę. 
Nie szukał przygodnego seksu, nie mógł choćby wyobrazić sobie cielesnych doznań, nawet nieświadomych, z inną kobietą... nie mógłby jej zranić, lecz próbował w jakiś sposób odreagować, topiąc smutki w kieliszkach wódki, a było ich wiele...

            W sali numer dwieście dwadzieścia siedem jak co dzień, panowała dość napięta atmosfera. Matthew co chwilę zerkał to na jej starannie zabandażowane nadgarstki, to na swoje splecione dłonie, ułożone na kolanach. 
Większość dnia spędzała, milcząc. Najczęściej robiła to w pozycji siedzącej, ze wzrokiem utkwionym w oknie, ukazującym południową część miasta. Jej spojrzenie było wyjątkowo puste, pozbawione wszelkich emocji. Nie mogłaby pozwolić sobie na jakąkolwiek słabość. 
- Skarbie... - rzekł czule, nie śmiał jednak na nią spojrzeć. Wiedział bowiem, że tylko niepotrzebnie igrałby z jej zszarganymi nerwami. Kąciki jej ust drgnęły delikatnie, jakby pragnęła się natychmiast uśmiechnąć. 
O dziwo, zwróciła się ku niemu. 
- Proszę... odezwij się do mnie - wyciągnął ku niej swą dłoń, jednak ona niczym oparzona, odsunęła się gwałtownie. 
Nie zrobiła tego, by go zranić. Bała się. Bała się dotyku. Uczuć. Wszystkiego, co ludzkie.
- Musisz mi zaufać, ja... - zaczął niepewnie.
- Śniadanko! - jego monolog został brutalnie przerwany przez jedną z tutejszych pielęgniarek, roznoszących jedzenie pacjentom. - Panno Sunny, mam nadzieję, że tym razem skosztujesz choćby odrobiny mojego wybornego omletu, hm? - kobieta uśmiechnęła się promiennie, stawiając na szafce tacę z talerzem. Dziewczyna nie zwróciła na nią jednak najmniejszej uwagi.
- Powinnaś coś zjeść, nie możesz żyć na kroplówkach - brunet chwycił naczynie i widelec, po czym nabił na niego kęs omletu i przysunął tuż do jej ust. - Jesteś taka szczuplutka, że niedługo znikniesz - zaśmiał się cicho, mówiąc przy tym słodkim głosem, siląc się na szczęśliwego.
- Myślisz, że ile ja mam lat? - warknęła przez zaciśnięte zęby. - Może i jesteś świetnym aktorem, ale dobrze wiem, że gdyby nie to cholerne dziecko, nigdy byś się mną nie zainteresował. Nie potrzebuję niczyjej litości! A już na pewno nie twojej! - rozwścieczona, wyrwała mu z rąk nieszczęsne naczynie i rzuciwszy nim o ziemię, rozbiła go w drobny mak, dysząc głęboko.
Jej słowa bolały. Potrafiła zrujnować go psychicznie i robiła to, co dzień. 
Odwrócił wzrok w przeciwnym kierunku, starając się ignorować jej karcące spojrzenie. Nie mógłby zapłakać, czuł, jakby karmiła się jego bólem. Syciła głód widokiem jego łez. 
Podniósł się i wraz z nieco przerażoną pielęgniarką, odszedł tuż pod drzwi. 
- Przepraszam za nią... jest... chora - kątem oka zerknął w jej stronę, położyła się, tyłem do nich. 
- Wiem, wspominano mi o jej przypadku - położyła dłoń na jego ramieniu, wzdychając ciężko. - Przykro mi... to okropne, co śmierć bliskich robi z człowiekiem... - zwrócili ku niej oczy. On odetchnął i otarł łzę, wypływającą spod powieki. 
- Tak. Okropne. - uśmiechnął się niemrawo. - Czy mógłbym prosić o coś, czym mógłbym to posprzątać? - machnięciem głowy wskazał kawałki talerza oraz resztki jedzenia, porozrzucane po podłodze.
- Oczywiście, za chwilę coś przyniosę - uśmiechnęła się i odeszła, by po chwili powrócić z miotłą w dłoni. - Zbierz to do jakiejś torebki, kubeł na śmieci jest przy szafce - już miał odejść, gdy chwyciła go za ramię. - Nie bierz sobie do serca jej słów. Kocha cię, jest po prostu zbyt słaba, by to okazać... Bądź przy niej, dotychczas wychodziło ci to wspaniale - po tych słowach uśmiechnął się półgębkiem. 
Przykucnął i zaczął ostrożnie zbierać kawałki szkła do woreczka. Nagle zauważył czyiś cień, padający na jego twarz. Uniósł wzrok. Stała nad nim i przyglądała mu się uważnie. Chwilę później również przykucnęła. Próbował ją ignorować, oddając się w pełni czynności, której się podjął.
- Matthew... - zamrugała kilkakrotnie oczyma, niczym kilkuletnie dziecko. Mimo, że jej cienki głosik chwycił go za serce, nie złamał się. - Wiesz... ja tak wcale nie myślę. To, co powiedziałam... to było pod wpływem chwili. Słowa same wylewały mi się z ust, nie mogłam tego powstrzymać... - zatrzymał się na chwilę, jednak nie uraczył jej spojrzeniem. - Przepraszam... Wybacz mi, proszę - zacisnął dłonie. Nie mógł wybaczyć jej od tak. Nie potrafił. - To... to wszystko moja wina. To ja nie potrafiłam skupić się na drodze, gdy ona wciąż cię obrażała. Chciałam cię jakoś obronić, wiedziałam, że byłbyś wspaniałym ojcem... Ale ona mnie nie słuchała. Zdenerwowałam się. Uniosłam głos... I wtedy ona zaczęła krzyczeć. I te... te światła... one... oślepiły mnie, ja... ja nic... - jej głos w pewnym momencie się załamał i ucichła, szlochając. Ukryła twarz w dłoniach. 
Z każdym kolejnym jej słowem, coraz to nowe obrazy przewijały mu się przed oczyma. Nie czekając ani chwili dłużej, przysunął się do niej na kolanach, chwycił ją w pasie i przycisnął do siebie delikatnie, pozwalając jej swobodnie płakać w jego ramię. Chwyciła się jego koszulki, zaciskając jej skrawki w dłoniach. 
            Wciąż jednak czuł, jakby dzieliła ich ogromna przestrzeń. Cóż cierpienie czyni z dwojgiem bliskich sobie ludzi?...

Od autorki: Boże, odpuść. Ten rozdział jest... szkoda słów. To chyba najgorszy rozdział, jaki w życiu napisałam. Jest też dość krótki, ale nie będę męczyć tematu. PRZEPRASZAM, jestem beznadziejna, wiem. OBIECUJĘ, że kolejny rozdział dodam szybciej. O WIELE! Chciałabym tylko wspomnieć, że zbliża się rocznica, jeszcze tylko dwa miesiące i Sunny i Matthew będą z Wami dwa lata :3 DZIĘKUJĘ za wejścia!

13 komentarzy:

  1. Beznadziejne ? Ty chyba żartujesz.
    To jest CUDOWNE <3 Tak się cieszę, że ona się obudziła, już myślałam, że ona umarła. Biedny Matt. Jestem ciekawa jak dalej potoczą się ich losy. :)
    Czekam na nn<3

    OdpowiedzUsuń
  2. Pffff... Weź się zamknij i wyjdź! Co mi tu pieprzysz o beznadziei? Chyba patrzyłaś wtedy na zupełnie co innego, bo ja tu widzę jedynie genialny rozdział! A długość taka akurat- nie za długa, nie za krótka. W sam raz.
    Ufff.. Obudziła się! Dżii, już się bałam... Dalej się boję. O jej psychikę. Zresztą jego też. Co się z nimi stanie? Odzyskają tę czułość "sprzed lat" ?
    Kurde, doczekać się nie mogę! ;)
    Zawsze z tobą,
    Lilly <3

    OdpowiedzUsuń
  3. OMG ! Te opowiadanie jest boskie ! <3 Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału.. Jesteś świetna!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak bardzo płaczę czytając twoje opowiadanie, uwielbiam je. Jestem Ci bardzo wdzięczna że dodałaś rozdział bo już myślałam że o nas zapomniałaś :P Nie przejmuj się ilością komentarzy pod tym rozdziałem bo trzeba przyznać że rozdziału nie było już baaaardzo długo i ludzie mogli zapomnieć o twoim blogu :( Czekam na kolejne cudowne rozdziały. (Boże ty masz taki talent do pisania, strasznie ci zazdroszczę)

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział jest świetny, ale jak możesz go dodawać skoro uważasz, że jest on zły? Powinnaś dodać go dopiero jak będzie uważała, że jest dobry. Dodając ‘’zły’’ rozdział czytelnik może odnieść wrażenie, że robisz to na odwal się i masz w dupie to, że on czekał tak długo na wspaniałe dzieło, które wystukałaś na klawiaturze. Pomyśl o tym.
    Co do treści to bardzo mi się podoba. Sunny się strasznie zmieniła i kiedy wyobrażę sobie jak ona wygląda to aż mnie ciarki przechodzą po plecach.
    Jezu jak mi jest szkoda Matta… Ona go tak rani, a przecież on nic jej nie robi. Jest przy niej, kocha ją i stara się pomóc…
    Czekam na nowy rozdział, który mam nadzieję pojawi się niebawem.
    Pozdrawiam Mila z the—end-of-love.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarza od ciebie pod rozdziałem - w ogóle się z nim nie zgadzam. Wcale nie jest najgorszy rozdział, żaden taki nie był! Wszystkie są wspaniałe i cudowne...
    Dobra zaczynam swój "wykład". Jak zwykle czytając ryczałam i rozmazałam się i wyglądam teraz jak nie powiem co, ale nie ważne. Wszystkie uczucia, emocje, przeżycia boże kobieto co ty ze mną robisz?! Normalnie czytając to czułam się jakby stała obok za jakąś szklaną ścianą obserwując wszystko dokładnie. Czułam wściekłość Sunny jakby był moim bólem, moją rozpaczą! No nie mam pojęcia skąd masz taki talent, ale błagam cię nie zmarnuj go! Nie przestawaj pisać bo to co tworzysz jest tak cholernie niezwykłe. Mówię ci, że masz napisać książkę jeśli tego nie zrobisz osobiście cię do tego zmuszę - PRZYSIĘGAM. Już ja się o to postaram kochanie <3 Normalnie brakuje mi słów na to cudo, przecież to istny ideał i jeśli jeszcze raz napiszesz mi, że nie jest to najlepszy rozdział to cię kopne w tyłek. Na każdym rozdziale ryczę jak bachor, ale podoba mi się to. Dobra kończę już bo aż się mieszam i piszę pewnie setny raz to samo, ale nie da się inaczej.
    Pamiętaj, że cię kocham i zawsze będę, szkoda tylko, że nie jest już tak jak kiedyś to mnie trochę boli, no ale co poradzić, prawda? Liczę, że wszystko da się jeszcze odbudować.. marzę o tym.
    PS. Pamiętaj Olu jesteś wspaniała, jesteś jedyna w swoim rodzaju i nie pozwól nikomu wmówić ci, że jest inaczej. Kocham cię <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Jakie to cudne. Nie Mogłam się po prostu oderwać. Cudnie piszesz i nie przestawaj < 3

    OdpowiedzUsuń
  8. piękny rozdział! szczerze to pod koniec się wzruszyłam, jeju no muszę powtórzyć to słowo ale tak pięknie to opisałaś <3 i nie mów że jesteś beznadziejna! piszesz jedno z moich ulubionych opowiadań :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Łzy spływają po moich polikach, a ja nie umiem ich zahamować. Co Ty ze mną robisz, dziewczyno? To co napisałaś, jest.... piękne, niesamowite. Ten rozdział wcale nie jest najgorszy. Nie wiem czemu myślisz, że jesteś beznadziejna, przecież to nie jest prawda. To w jaki sposób opisujesz uczucia Matthew'a, aż sama to odczuwam. Jego ból, cierpienie. To jest zdecydowanie jedno z moich ukochanych opowiadań! Proszę Cię, napisz kiedyś jakąś książkę, masz gwarantowane, że ją kupię. Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się już niedługo.
    Pozdrawiam i życzę weny.

    OdpowiedzUsuń
  10. Naprawdę świetny rozdział!!! Biedny Matt :(. Błagam niech Sunny w końcu nauczy się żyć ze śmiercią jej mamy i synka. Smutne strasznie; ale dobre. Czekam na NN / laura.

    OdpowiedzUsuń
  11. Matko ale ten rozdział jest ZAJEBISTY czekam na nn. Zapraszam http://everything-haschanged.blogspot.com/2013/06/1-rozdzia-moje-zycie-nagle-stracio-sens.html?m=1

    OdpowiedzUsuń
  12. Czy kiedyś dodasz kolejny odcinek?

    OdpowiedzUsuń