Chłód ponownie tego wieczoru uderzył w jego ciało, jednak jego organizm jakby wyzbył się homeostazy*, jakby do prawidłowego funkcjonowania zabrakło mu jej uśmiechu. O ironio. Któż pomyślałby, że jego zlodowaciałe serce, wyrzekłszy się dawnych uciech, zabije znów, dla niej.
Czym jest ich miłość, mocą porównywalna do przybrzeżnej skały, o którą wciąż wadzą kolosalne fale? I choćby nawet ocean był przeciw, ona nie rozkruszy się, nie upadnie; Czymże jest to liche na pozór uczucie? Szczeniackie niemal... choć styczność mamy z dwójką dojrzałych ludzi.
Odnaleźli się, czy przypadkiem? Kierowany rządzą, pragnął jej, nigdy jednak nie kochał. Czy to jej gorące, słone łzy zdołały roztopić lód, jakim spowite było jego serce? Może rozczuliło go, że pokochała potwora, jakim się stał...?
Liche me przypuszczenia. Umysł jego wciąż zagadką.
*
Chuchnął w skostniałe dłonie, potarł nimi, by ogrzać się choć trochę. Spędził tę noc na cmentarzu. Mrok zupełnie go pochłonął, niewiedza przytłoczyła. Nie mógł być pewien niczego... że jeszcze żyje, że choćby jej tchnienie nie ustało? Pragnął, by jej policzki na nowo oblały się różem, czy to z zimna, czy ze wstydu. Byleby znów ujrzał ją taką, jaką pokochał.
Podniósł się ostrożnie z pobliskiej ławki, jego kończyny zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa, ponieważ tkwił w owej pozycji kilka ostatnich godzin. Nie był pewien, ile minęło, jednak noc dobiegła końca - świtało.
Wiele myśli na nowo poczęło mieszać mu w głowie. Obijało się o ściany czaszki... pragnęło pochłonąć resztki jego nadziei. Chwilami widywał obrazy, w których pogrzebowy korowód ciągnie się mozolnie ku bramom cmentarza, niosąc jego ukochaną ku wiecznej nicości. Odganiał je, próbował zastępować czymś wesołym, czymś innym, jednak wracały, niczym wygłodniałe sępy, łaknące bólu.
Wsiadł do auta i niepewnie spojrzał w lusterko. Sam wyglądał, jakby wybierał się w zaświaty. Nigdy nie widywał u siebie równie ciemnych sińców pod oczyma, nawet po tych najobficiej zakrapianych przyjęciach.
Westchnął ociężale i oparł głowę o kierownicę. Przypomniał sobie, jak pewniej nocy, całkiem niedawno, godzinami wpatrywał się w jej ciało, gdy kraina Morfeusza spoglądała nań nieprzychylnie.
Uśmiechnął się delikatnie, choć łzy poczęły kreślić już swe ścieżki na jego policzkach. Uniósł głowę, zapiął pasy i odjechał z parkingu. Nie był gotowy, by ją ujrzeć, ani by najprawdopodobniej dowiedzieć się o jej śmierci, jednak w tej chwili, jak nigdy przedtem, chciał to zrobić. Po prostu być. Przy niej.
Wolnym krokiem mijał kolejne sale. Nie przyglądał się ludziom, którzy w nich przebywali, odwracał wzrok. Dziś był zbyt wrażliwy na jakikolwiek ból.
Nagle ktoś przepchnął się obok niego, wadząc o jego ramię. Matthew zatrzymał się na chwilę, zauważył bowiem, że była to jedna z sanitariuszek. Wielu ich biegło, ciągnąc na noszach nieznaną mu dziewczynę. Zapewne umierała; Tuż za nimi biegł chłopak, niewiele starszy od bruneta. Krzyczał rozpaczliwie, błagał o jej życie, o pomoc...
Był nim.
Matt zatrzymał się na moment, obserwując oddalającą się grupę. Zniknęli gdzieś za zakrętem. Nie minęła chwila, by zrozumiał, jak bardzo zależy mu, by zastać Sunny żywą. Przyśpieszył kroku, niemal biegł, wzrokiem szukając Rosalie, czy własnej matki. Dostrzegł tę pierwszą, na krzesełkach naprzeciw sali, w której swoją drogą panował rumor.
- Matt - uśmiechnęła się bez wyrazu.
- Co tu się dzieje? - spojrzał w stronę okna, ukazującego wnętrze. Dostrzegł ją, pogrążoną we śnie. Obok niej lekarzy, którzy konwersowali między sobą, kręcąc się przy aparaturze, do której była podłączona.
- Przenoszą ją - skwitowała.
- Jak to? Gdzie? - odwrócił się gwałtownie w jej stronę.
- Pan Collins jak mniemam? - poczuł obcą rękę na swoim ramieniu, wzdrygnął się i zajrzał przez nie. - Doktor Parks wiele mi o panu wspominał, mimo że znacie się dość krótko - starszy, posiwiały mężczyzna zaśmiał się pod nosem, po czym kontynuował. - Jestem Bernard Schneider, jestem lekarzem prowadzącym niejakiej Sunny Duncan. Myślę, że informacje, które mam państwu do przekazania, zainteresują państwa. - rzekł dobitnie, zerkając do teczki, którą trzymał w dłoniach.
- Wyjdzie z tego? - Matthew wyrwał się niemal natychmiast, robiąc krok w przód. Zauważył, że Rosalie również podniosła się z krzesła. Stali teraz ramię w ramię.
- Proszę o spokój, powiem wszystko, co wiem - mężczyzna uniósł dłoń. Chłopak zrobił serię wdechów, starając się uspokoić łomoczące serce. - Stan panny Duncan bardzo się poprawił wciągu nocy, jakby jej organizm oprzytomniał - w tym momencie brunet uśmiechnął się nikle pod nosem, uniósł wzrok i szepnął ciche dziękuję. Czyżby On był mu przychylnym? - Jednak wciąż nie wiemy, kiedy się wybudzi. To może być kwestia dni, tygodni, a może nawet i miesięcy. Musimy uzbroić się w cierpliwość i dać jej ciału czas na zregenerowanie się.
Miesiące? Tygodnie?... często same godziny bywały dla niego niczym wieczność. Cierpliwość? Czy mógłby zamknąć się w nicości na tak długo? Umierać co dnia od nowa, wraz z nią?
- Jest także pewne ryzyko... - Schneider zagryzł nerwowo popękane, spierzchłe wargi, po czym ścisnął palcami nasadę swojego nosa.
- Ryzyko? - Matthew uniósł się nagle.
- Mogą wystąpić... powikłania powypadkowe - mruknął, niepewnie spoglądając na bruneta.
- Powikłania? - tym razem głos zabrała Rose.
- Cóż... - zaciął się na chwilę, porządkując myśli. - Następstwem uderzenia samochodu w przydrożne drzewo był dość mocny wstrząs, dziewczyna zawadziła głową o siedzenie i doznała poważnego urazu. Najprawdopodobniejszymi dolegliwościami, z jakimi może się borykać panna Duncan są luki w pamięci długotrwałej, zaburzenia pamięci krótkotrwałej, amnezja... a nawet problemy z komunikowaniem się. Wszystko zależy od jej organizmu i siły wstrząsu. Pozostaje nam czekać.
Matthew podniósł zbolały wzrok.
- Amnezja? - szepnął jakby do siebie. - Nie będzie mnie pamiętać? - zwrócił się do mężczyzny.
- Przez krótki okres czasu... najprawdopodobniej. To, ile będzie pamiętać, zależne jest od tego, jaka część mózgu uległa urazowi - brunet opadł na krzesło. Sam nie był pewien, co bolałoby bardziej, jej całkowita strata, czy fakt, że jej umysł wyzbył się związanych z nim wspomnień...?
Zakrył twarz dłońmi, a ręce oparł o kolana. Poczuł jak Rosie ostrożnie obejmuje go i kładzie głowę na jego ramieniu. Uczuł, że nie przeszkadza mu jej bliskość. Wcześniej uważał, że jest zbyt natarczywa, może po prostu nie dostrzegał, że robi wszystko, by go wesprzeć.
Przez kilka kolejnych minut tkwili w powyższej pozycji. Matt był pewien, że doktor Schneider obserwował ich, choć oddalił się parę kroków, by dać im trochę czasu, na ochłonięcie.
Chłopak spojrzał na niego, zaciskając dłonie w pięści. Ostatnie chwile poświęcił na bitwę z własnymi myślami.
- Czy mógłbym... wejść do niej? - spytał niepewnie.
- W tej chwili to niemożliwe - mężczyzna kątem oka zajrzał do wnętrza sali, gdzie wciąż przygotowywano dziewczynę do przenosin. - Jak zapewne wiesz, jej układ odpornościowy bardzo się osłabił, na skutek poronienia - słowo to kolejny raz przeszyło go na wskroś. Oczy zapiekły go niemiłosiernie. - Osoba z zewnątrz często przenosi na sobie bakterie, które dostawszy się do organizmu pacjentki, bardzo szybko doprowadziłyby do poważnych schorzeń, nie chcielibyśmy...
- Rozumiem - przerwał natychmiast, zirytowany. Z wolna podniósł się z niewygodnego siedzenia i zbliżył się do grubej szyby, dzielącej go od niej. Tak bardzo pragnął dotknąć jej... choćby poczuć, że jest naprawdę blisko, poczuć, że jest.
Położył dłoń na szkle, po czym oparł o nie czoło, oddając się całkowicie tęsknocie. Był tak blisko i tak daleko za razem. Czuł wstręt do samego siebie, za cierpienie, które jej sprawiał.
- Matt - uśmiechnęła się bez wyrazu.
- Co tu się dzieje? - spojrzał w stronę okna, ukazującego wnętrze. Dostrzegł ją, pogrążoną we śnie. Obok niej lekarzy, którzy konwersowali między sobą, kręcąc się przy aparaturze, do której była podłączona.
- Przenoszą ją - skwitowała.
- Jak to? Gdzie? - odwrócił się gwałtownie w jej stronę.
- Pan Collins jak mniemam? - poczuł obcą rękę na swoim ramieniu, wzdrygnął się i zajrzał przez nie. - Doktor Parks wiele mi o panu wspominał, mimo że znacie się dość krótko - starszy, posiwiały mężczyzna zaśmiał się pod nosem, po czym kontynuował. - Jestem Bernard Schneider, jestem lekarzem prowadzącym niejakiej Sunny Duncan. Myślę, że informacje, które mam państwu do przekazania, zainteresują państwa. - rzekł dobitnie, zerkając do teczki, którą trzymał w dłoniach.
- Wyjdzie z tego? - Matthew wyrwał się niemal natychmiast, robiąc krok w przód. Zauważył, że Rosalie również podniosła się z krzesła. Stali teraz ramię w ramię.
- Proszę o spokój, powiem wszystko, co wiem - mężczyzna uniósł dłoń. Chłopak zrobił serię wdechów, starając się uspokoić łomoczące serce. - Stan panny Duncan bardzo się poprawił wciągu nocy, jakby jej organizm oprzytomniał - w tym momencie brunet uśmiechnął się nikle pod nosem, uniósł wzrok i szepnął ciche dziękuję. Czyżby On był mu przychylnym? - Jednak wciąż nie wiemy, kiedy się wybudzi. To może być kwestia dni, tygodni, a może nawet i miesięcy. Musimy uzbroić się w cierpliwość i dać jej ciału czas na zregenerowanie się.
Miesiące? Tygodnie?... często same godziny bywały dla niego niczym wieczność. Cierpliwość? Czy mógłby zamknąć się w nicości na tak długo? Umierać co dnia od nowa, wraz z nią?
- Jest także pewne ryzyko... - Schneider zagryzł nerwowo popękane, spierzchłe wargi, po czym ścisnął palcami nasadę swojego nosa.
- Ryzyko? - Matthew uniósł się nagle.
- Mogą wystąpić... powikłania powypadkowe - mruknął, niepewnie spoglądając na bruneta.
- Powikłania? - tym razem głos zabrała Rose.
- Cóż... - zaciął się na chwilę, porządkując myśli. - Następstwem uderzenia samochodu w przydrożne drzewo był dość mocny wstrząs, dziewczyna zawadziła głową o siedzenie i doznała poważnego urazu. Najprawdopodobniejszymi dolegliwościami, z jakimi może się borykać panna Duncan są luki w pamięci długotrwałej, zaburzenia pamięci krótkotrwałej, amnezja... a nawet problemy z komunikowaniem się. Wszystko zależy od jej organizmu i siły wstrząsu. Pozostaje nam czekać.
Matthew podniósł zbolały wzrok.
- Amnezja? - szepnął jakby do siebie. - Nie będzie mnie pamiętać? - zwrócił się do mężczyzny.
- Przez krótki okres czasu... najprawdopodobniej. To, ile będzie pamiętać, zależne jest od tego, jaka część mózgu uległa urazowi - brunet opadł na krzesło. Sam nie był pewien, co bolałoby bardziej, jej całkowita strata, czy fakt, że jej umysł wyzbył się związanych z nim wspomnień...?
Zakrył twarz dłońmi, a ręce oparł o kolana. Poczuł jak Rosie ostrożnie obejmuje go i kładzie głowę na jego ramieniu. Uczuł, że nie przeszkadza mu jej bliskość. Wcześniej uważał, że jest zbyt natarczywa, może po prostu nie dostrzegał, że robi wszystko, by go wesprzeć.
Przez kilka kolejnych minut tkwili w powyższej pozycji. Matt był pewien, że doktor Schneider obserwował ich, choć oddalił się parę kroków, by dać im trochę czasu, na ochłonięcie.
Chłopak spojrzał na niego, zaciskając dłonie w pięści. Ostatnie chwile poświęcił na bitwę z własnymi myślami.
- Czy mógłbym... wejść do niej? - spytał niepewnie.
- W tej chwili to niemożliwe - mężczyzna kątem oka zajrzał do wnętrza sali, gdzie wciąż przygotowywano dziewczynę do przenosin. - Jak zapewne wiesz, jej układ odpornościowy bardzo się osłabił, na skutek poronienia - słowo to kolejny raz przeszyło go na wskroś. Oczy zapiekły go niemiłosiernie. - Osoba z zewnątrz często przenosi na sobie bakterie, które dostawszy się do organizmu pacjentki, bardzo szybko doprowadziłyby do poważnych schorzeń, nie chcielibyśmy...
- Rozumiem - przerwał natychmiast, zirytowany. Z wolna podniósł się z niewygodnego siedzenia i zbliżył się do grubej szyby, dzielącej go od niej. Tak bardzo pragnął dotknąć jej... choćby poczuć, że jest naprawdę blisko, poczuć, że jest.
Położył dłoń na szkle, po czym oparł o nie czoło, oddając się całkowicie tęsknocie. Był tak blisko i tak daleko za razem. Czuł wstręt do samego siebie, za cierpienie, które jej sprawiał.
"Obiecuję, że wrócę do ciebie. Choćby nie wiem ile miało mnie to kosztować, wrócę"*
Zacisnął dłonie w pięści, poczuł jak z dawna wygasły w nim ogień tli się na nowo. Ręce poczęły mu się przeraźliwie trząść, sam nie był pewien, czy z bezsilności, czy to tłumione wciąż emocje na nowo znalazły ujście.
Rosie zauważywszy, że coś jest nie tak, również podniosła się z krzesła i z wolna zbliżyła do chłopaka.
- Matt - szepnęła drżącymi wargami, niepewnie dotykając jego ramienia. - Nie powinieneś brać tego ciężaru jedynie na siebie. To zbyt dużo. Sunny nie chciałaby...
- Nie wymawiaj tego imienia! - warknął, odwracając się gwałtownie w jej stronę. Chwycił ją za ubrania, czując napływający wciąż gniew, po czym trącił jej ciałem, przyciskając je do ściany. Oddychał ciężko, błędnym wzrokiem wodząc po jej twarzy. Nie panował nad sobą... nie potrafił. Dopiero po upływie kilku minut, dostrzegłszy strach malujący się w jej oczach, puścił ją i z przerażeniem spoglądał to na nią, to na własne dłonie. Oddalił się kilka kroków. - Po... powinienem już iść... tak, powinienem. - był roztrzęsiony. Jeśli to w ogóle możliwe, tracił panowanie nad własnym ciałem, jednocześnie przejmując je całkowicie.
- Sunny, proszę wróć... bo wraz z tobą i on odchodzi... - załkała Rosalie, osuwając się po ścianie.
Bezszelestnie kroczył długim, blado-białym, szpitalnym korytarzem, starając się jakkolwiek wydostać, jak to zwykł mawiać, z owej umieralni, jak najszybciej. Tonąc w głębinach własnych myśli, trącił kobietę, idącą obok, na tyle feralnie, by zachwiała się i upadła. Szepnął ciche przepraszam, nieudolnie starając się jej pomóc.
Miał już odchodzić, gdy jego wzrok niby to przypadkiem zbłądził w stronę jednej z pobliskich sal. Nie spodziewał się niczego wielkiego, jednak ta... zupełnie różniła się od tych, które widywał tu wcześniej. Zaintrygowany, zbliżył się doń, a gdy zajrzał wgłąb przez ogromną szybę, ukazującą wnętrze, poczuł, jak jego serce na moment zaprzestaje bicia.
Dzieci.
Maleńkie istotki, to uśpione, to rozglądające się dookoła.
Jeden moment, gdy po prostu stał... stał zupełnie wyzbyty jakichkolwiek ludzkich odruchów, osamotniony, otumaniony przez uczucia, które z wolna przejmowały nad nim kontrolę. I ono. To maleństwo, spojrzało na niego swymi niewinnymi oczyma. Ich spojrzenia spotkały się. I ból, który nastąpił, który trącił nim, który zjawił się zupełnie znikąd.
To mogło być moje dziecko.
Bezwładnie opadł na kolana, pozbawiony duszy, tak brutalnie mu wyrwanej. Łaknął tlenu, jednak ból przybrał tu postać kata, chwytając go za krtań i miażdżąc ją niemal, krzywiąc parszywą gębę w srogim uśmiechu. Uniósł zbolały wzrok, z trudem zagłuszając w sobie agonalne jęki.
Towarzyszem było mu jedynie cierpienie, jego jedyny dotychczasowy przyjaciel, równie oddany. Płuca z wolna mu więdły, nie mogąc uchwycić choćby tchnienia.
Retrospekcje poczęły pośpiesznie przetaczać się przed jego oczyma, chcąc czym prędzej odgonić fałszywe, makabryczne obrazy, które niczym hieny, gotowe wyrwać mu choćby resztki nadziei.
Rosie zauważywszy, że coś jest nie tak, również podniosła się z krzesła i z wolna zbliżyła do chłopaka.
- Matt - szepnęła drżącymi wargami, niepewnie dotykając jego ramienia. - Nie powinieneś brać tego ciężaru jedynie na siebie. To zbyt dużo. Sunny nie chciałaby...
- Nie wymawiaj tego imienia! - warknął, odwracając się gwałtownie w jej stronę. Chwycił ją za ubrania, czując napływający wciąż gniew, po czym trącił jej ciałem, przyciskając je do ściany. Oddychał ciężko, błędnym wzrokiem wodząc po jej twarzy. Nie panował nad sobą... nie potrafił. Dopiero po upływie kilku minut, dostrzegłszy strach malujący się w jej oczach, puścił ją i z przerażeniem spoglądał to na nią, to na własne dłonie. Oddalił się kilka kroków. - Po... powinienem już iść... tak, powinienem. - był roztrzęsiony. Jeśli to w ogóle możliwe, tracił panowanie nad własnym ciałem, jednocześnie przejmując je całkowicie.
- Sunny, proszę wróć... bo wraz z tobą i on odchodzi... - załkała Rosalie, osuwając się po ścianie.
Bezszelestnie kroczył długim, blado-białym, szpitalnym korytarzem, starając się jakkolwiek wydostać, jak to zwykł mawiać, z owej umieralni, jak najszybciej. Tonąc w głębinach własnych myśli, trącił kobietę, idącą obok, na tyle feralnie, by zachwiała się i upadła. Szepnął ciche przepraszam, nieudolnie starając się jej pomóc.
Miał już odchodzić, gdy jego wzrok niby to przypadkiem zbłądził w stronę jednej z pobliskich sal. Nie spodziewał się niczego wielkiego, jednak ta... zupełnie różniła się od tych, które widywał tu wcześniej. Zaintrygowany, zbliżył się doń, a gdy zajrzał wgłąb przez ogromną szybę, ukazującą wnętrze, poczuł, jak jego serce na moment zaprzestaje bicia.
Dzieci.
Maleńkie istotki, to uśpione, to rozglądające się dookoła.
Jeden moment, gdy po prostu stał... stał zupełnie wyzbyty jakichkolwiek ludzkich odruchów, osamotniony, otumaniony przez uczucia, które z wolna przejmowały nad nim kontrolę. I ono. To maleństwo, spojrzało na niego swymi niewinnymi oczyma. Ich spojrzenia spotkały się. I ból, który nastąpił, który trącił nim, który zjawił się zupełnie znikąd.
To mogło być moje dziecko.
Bezwładnie opadł na kolana, pozbawiony duszy, tak brutalnie mu wyrwanej. Łaknął tlenu, jednak ból przybrał tu postać kata, chwytając go za krtań i miażdżąc ją niemal, krzywiąc parszywą gębę w srogim uśmiechu. Uniósł zbolały wzrok, z trudem zagłuszając w sobie agonalne jęki.
Towarzyszem było mu jedynie cierpienie, jego jedyny dotychczasowy przyjaciel, równie oddany. Płuca z wolna mu więdły, nie mogąc uchwycić choćby tchnienia.
Retrospekcje poczęły pośpiesznie przetaczać się przed jego oczyma, chcąc czym prędzej odgonić fałszywe, makabryczne obrazy, które niczym hieny, gotowe wyrwać mu choćby resztki nadziei.
*
Uśmiechał się triumfalnie, rzucając okiem na wieczorne zdobycze, które zewsząd go otoczyły i lgnęły wciąż ku niemu, niemal pozbawiając go tchu. Lillian ułożyła głowę na jego ramieniu, szepcząc mu koło ucha różne świństwa. Była kompletnie pijana, ledwie trzymała się na nogach. Jej stan był jednak nieistotny, wiedział, że jakkolwiek umiliłaby sobie wieczór, rób nie umiliła wcale, byłaby jego.
Zbliżał się do schodów z zamiarem spełnienia choćby jednej z jej wieczornych fantazji, gdy nagle czas jakby przyśpieszył.
Ona wpada na niego. On podnosi wzrok, czując jak wzbiera w nim wściekłość. Ona również jest zniesmaczona, padły wyzwiska, dużo wyzwisk. Krzyczał, chciał nawet szarpnąć, jednak zaraz podszedł do niej chłopak, jego dawny przyjaciel... i odciągnął ją. Odchodząc, pozostawiła po sobie jedno spojrzenie, którym zmieniła go zupełnie. Nienawidził jej... lecz chciał spotkać, jeszcze choćby raz...
*
Począł przeraźliwie kaszleć, krztusić się. Łapczywie chwytał powietrze w usta, lubując się w choćby biciu własnego serca. Był jej podporą, był jedynym, który jej został i choćby skazany był, na ciągłe boleści i pokuty, swym ogromem nie porównywalne nawet do tej, której zaznał kilka minut wstecz - nie byłby w stanie jej zostawić, uciec w śmierć...
Brzydzę się tchórzostwem.
Podniósł się gwałtownie, zatoczył koło, chwiejąc się niebezpiecznie. Gdy tylko jego umysł otrzeźwiał, ten rzucił się pędem w stronę wyjścia. Niczym opętany, zagubiony gdzieś między snem, a rzeczywistością - tą zbyt okrutną, by w nią uwierzyć.
Dotarł do domu, choć drogi doń nie pamiętał, jakby ktoś skradł ją z ruin pozostałych w jego podświadomości. Wtargnął do środka niczym rozjuszone zwierze, przewracając wszystko, co napotkał. Zrzucał rzeczy z półek, zrywał firany z okien, tłukł obrazy w szklanych oprawach - niszczył świat, który go otaczał, ten toksyczny, bez słońca, bez blasku... Jego słońce gasło w szpitalnych murach.
Trzask... dźwięk tłuczonego szkła. Krew... rozcięte dłonie kreślące czerwienią niezrozumiałe znaki na ścianach.
Zdążył zaprowadzić chaos niemal wszędzie, nim dotarł do swego azylu. Rozwarł ostrożnie drzwi, jakby śmiał twierdzić, że kogokolwiek za nimi zasta.
I tu rozpoczął wojnę z otoczeniem. Wywrócił krzesło, zerwał z łóżka pościel i materac, powywracał lampki, przy oknie, rzucił starą figurką o ścianę, by dziką niemal satysfakcją spoglądać na moment, gdy o nią uderza, gdy rozbija się na kawałki... niczym jego serce... niczym jego krucha Sunny, gdy zderzała się z...
Ryknął przeraźliwie i rzucił się ku drzwiom od szafy. Strącał kolejne przedmioty z poszczególnych półek, przykrywając nimi zupełnie tamtejszą podłogę. Nagle coś jakby przemknęło mu przez dłoń. Odwrócił się gwałtownie i zaczął rozpaczliwie szukać wzrokiem odtrąconej zabawki. Znalazł ją, gdzieś obok. Drżącymi dłońmi dotknął jej, ostrożnie, po czym chwycił i zbliżył ku sobie.
Był to niepozorny miś.
I znów zatracił się w przeszłości, której pragnął się wyzbyć.
Przeszłości niedalekiej, aczkolwiek bolesnej, bo i ona weń...
Skręcił w boczną uliczkę, tym samym, skracając sobie drogę do celu.
Był rozdarty.
Gdziekolwiek by poszła, ruszyłby za nią, jednak czy był jakikolwiek sens w tym wszystkim? Śmierć ich obojga? W imię uczucia? Jego życie z wolna zamieniało się w komiczny dramat, jeden z tych, w których grywał główne role na deskach teatru, nim stał się rozpoznawalny.
Zatrzymał się. Bramy cmentarza, niby to poruszone wiatrem, rozwarły się, skrzypiąc przeraźliwie. Witały go, jakby miał w chwilę później przywitać się ze śmiercią, jak z przyjacielem, z dawna poznanym.
Jego decyzją było jednak, czy naprawdę pragnie odejść.
W towarzystwie trunku, przysiadł znów na ławce obok grobu ojca. Spędził tu wczorajszą noc i część poranka, a zdawało mu się, jakby znów minęły długie lata.
Cisza zdawała się jakby gęstnieć w przestrzeni... chwilami miewał wrażenie, że dociera do niego coraz mniej jakichkolwiek odgłosów. Ognisty płyn zmył jakiekolwiek obawy, zaistniałe w jego sercu. Począł już nawet nieco mieszać mu w głowie...
- Dawno cię nie widziałem, wyrosłeś... - ledwie dotarły doń owe przepełnione żalem słowa. Chłopak uczuł, jak krew przyśpiesza w jego żyłach, niemal je rozsadzając. Serce miażdżyło mu żebra, a oddech wydawał się płytszy. Zwrócił wzrok ku źródłom głosu.
- C...co... co ja... - błądził oczyma po cmentarnym krajobrazie. - Cholerne pomyje - syknął pod nosem. Mimo, że uparcie twierdził, iż się przesłyszał na chwilę poczuł się nieswojo, jakby czyjaś obecność odebrała mu kontenans*.
- Masz rację. Nie masz chyba głowy do alkoholu. Może to i lepiej? - podskoczył niczym oparzony, dostrzegając tuż obok siebie zarys jakiejś postaci. Była niewyraźna, niby mgła, siedziała zgarbiona, spoglądając na niego.
- Zgłupiałem. Zamkną mnie u czubków - zakrył twarz dłońmi, oddychając głęboko.
- Zrobią to i bez mojej pomocy - postać wykrzywiła blade usta w cynicznym uśmiechu. Teraz miał pewność, że nic mu się nie wydaje. Tuż obok siedział jego martwy ojciec. Nie ma w tym choćby krzty logiki, jednak co zrobić?
- Oszalałem - syknął przez zaciśnięte zęby. - Czego chcesz?
- Porozmawiać. Rzadko kiedy mamy do tego sposobność - rzekł nieśmiało. Był najwyraźniej świadomy swych przewinień względem... chłopca.
- Dziwisz się? - prychnął. - Miałeś tylko wrócić. Nawet tego nie potrafiłeś zrobić - na moment przechylił butelkę z trunkiem, upijając łyk, ewentualnie dwa. - Jesteś zerem w moich oczach.
Postać zakryła twarz dłońmi, po czym odgarnęła zmierzwione włosy.
- Tak wiele spraw cię jeszcze nie dotyczy... - uniósł wzrok znad ziemi. - Właściwie, co ty tu robisz? Powinieneś być teraz z nią.
Matthew zmarszczył brwi z niepokojem.
- Skąd wiesz, że istnieje jakakolwiek ona?
- Zawsze jestem przy tobie, zwłaszcza gdy tego potrzebujesz. Bywam też niestety w chwilach, w których być nie powinienem... - mężczyzna odchrząknął teatralnie, a policzki Matta oblały się bladoróżowym rumieńcem. Na dłuższą chwilę zapanowała między nimi krępująca cisza. - Synu! - w pewnym momencie przerwała ją owa postać. - Ugh! Przez łóżko przewinęła ci się spora część damskiej populacji! - rzekł jakby z odrazą.
- Do rzeczy! - burknął chłopak, starając się odgonić od siebie wspomnienia minionych lat.
- Jestem tu, bo boję się o ciebie - zaczął. Matthew darował sobie w tym momencie jakiekolwiek nieuprzejme komentarze. - Boję się, że popełnisz moje błędy...
- Nie chcę nigdy więcej jej skrzywdzić, a tylko to robię od początku naszej chorej znajomości. Chciałem ją tylko mieć, skąd mogłem wiedzieć, że zajdzie w ciążę i że... to wszystko potoczy się tak, a nie inaczej? - nachylił się.
- Więc żałujesz, że ją poznałeś?
- Oczywiście, że nie! - rzekł natychmiast. - Kocham ją. Całym sobą. Gdyby ceną jej szczęścia była moja śmierć, to sam wskoczyłbym pod samochód, ale - zatrzymał się na chwilę, porządkując myśli.
- Ale?
- Nie chcę jej znów krzywdzić - szepnął. Przymknął powieki, czując jak gorzkie łzy napływają mu do oczu. - Dlatego chcę ją zostawić. Chcę, by zapomniała, że ktoś taki jak ja w ogóle istniał. Zrezygnuję z wszystkiego co mam i zaszyję się gdzieś, gdzie nikt nie naruszy mojego spokoju.
- Ty chyba żartujesz. Słyszysz się, co ty mówisz, czy słowa to jedynie szum w twoich uszach?! - mężczyzna oburzył się i chwycił syna za ramiona. Dotyk zjawy można by porównać do chłodnego wiatru, smagającego skórę jegomościa. Matthew wzdrygnął. - To brzmi wręcz idiotycznie! Nie chcesz jej bólu, tak? Więc wyobraź sobie co poczuje, gdy po prostu znikniesz. Poczuje się niepotrzebna, zapomniana, nie chciana, zupełnie jak...
- Ja... - szepnął brunet.
- Gdy umarłem - dodał. - Chcesz tego? Chcesz tego dla niej!? - zaczął przeraźliwie nim trząść.
- Nie chcę! - krzyknął, próbując jakoby obronić się przed chłodem, którym emanował mężczyzna.
- Nigdy nie odchodź od tych, których kochasz dla ich domniemanego dobra. Pustka boli najbardziej - mimo, iż jego ojciec odsunął się od niego, jego głos rozbrzmiewał w jego uszach jeszcze przez dłuższy czas. - Nie popełniaj moich błędów. Popełniaj własne. I kochaj. Kochaj tą kruszynę, ona cię teraz potrzebuje. Zgaduję, że jesteś pierwszą osobą, jaką zechce zobaczyć tuż po przebudzeniu - nagle niebo jakby rozjaśniało. Smugi światła przedarły się przez gęstwinę chmur i padły na ich zmęczone twarze. - Na mnie czas - szepnął mężczyzna, spoglądając w stronę syna. - Przepraszam. Byłem złym ojcem, jednak... wyrosłeś chyba na ludzi, co? - uśmiechnął się. O dziwo, Matthew odwzajemnił jego gest. - I nie pij proszę, zwłaszcza gdy prowadzisz. Zbyt dużo śmierci wokół. Teraz jedź do niej. Jedź i bądź - poklepał go po ramieniu. Zaczął niknąć w przestrzeni. - I przekaż matce... że ją kocham.
Zniknął. Od tak.
Chłopak uniósł ociężałe powieki i rozejrzał się wokół. Spędził tu kolejną noc.
Rozprostował zdrętwiałe kończyny i podniósł się do pozycji siedzącej, by, nim wstanie, złapać jako taki kontakt z otaczającym go światem.
Wolnym krokiem zmierzał ku bramom cmentarza i jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał weń własną matkę.
- Marie? - mruknął jakby do siebie. - Co ty tu robisz? - dodał głośniej.
- Bogu dzięki! - kobieta wzniosła oczy ku niebu, po czym rzuciła się synowi w ramiona. - Prosiłam cię, byś od tak nie znikał!
- Nie było cię w szpitalu - brunet uniósł brwi.
- Ja... - westchnęła ciężko. - Załatwiałam sprawy, dotyczące pogrzebu. Pomyślałam, że odciążę cię trochę, zajęłam się wszystkim. Wiem, jakie to trudne dla ciebie, wiem też, jak bardzo cierpisz... - odgarnęła ostrożnie włosy z jego czoła. Zawsze, mimo wszystko, starała się być dla niego jak najczulsza; Zauważyła pojedyncze łzy na jego policzkach. Po chwili jak gdyby nigdy nic, ułożył głowę na jej ramieniu i wtulił jej drobne ciało w swoje.
- Mamo... - szepnął cicho i zaniósł się płaczem. Od tak dawna nie udało jej się wykrzesać tego słowa z jego ust. Wystarczyła chwila, kilka błahych gestów, by znów był dla niej małym, zagubionym chłopcem, tulącym się do matczynej spódnicy. Znalazło się kilka nieznacznych różnic. Dziś to on chylił się ku niej, by mogła go objąć i tulić. Dziś to ona stawała na palcach, była równie zagubiona, co on. Oboje dorośli. Mimo upływu lat, wielu wzajemnych ran i zwad, kochali się nadal. Jej maleńki synek jakby jedynie czekał, ukryty gdzieś głęboko w jego sercu. I w tym momencie dziękowała jedynie Sunny. Za to, że przywróciła jej dziecko do życia. Że zrobiła to, co dla niej przez lata było zbyt trudne. - Mamo, rozmawiałem z nim... Mówił, że cię kocha - mruknął i uniósł głowę. Spoglądał na nią. I ona wybuchła płaczem. Nie smuciła się jednak, uśmiechała. Uśmiechała przez łzy, do głębi wzruszona. On ujął jej twarz w dłonie i ucałował czoło. - I ja również cię kocham - uśmiechnął się lekko. Łkali oboje.
Ileż to istnień pochłonęły czeluści piekieł, czy bramy nieba? Co dzień ktoś znika, by zrobić miejsce innym, by i oni mogli radować się owym darem. Darem życia.
Niektórzy owego daru nie doceniają, inni nie mają szans, by go zasmakować. Umierają, umierają. Danse macabre*
- ...Dziś spytacie - Dlaczego Bóg odwołał do wieczności tak młodego człowieka? Być może od poczęcia przeznaczony był, by wstąpić w bramy nieba? Niech spoczywa w pokoju. Bracia, siostry, oddajmy się modlitwie nad tymi bezbronnymi duszami - ksiądz i obecni pogrążyli się zadumie. Tylko on nie mógł znieść przytłaczającej ciszy i bólu. W ostatnich dniach było go zbyt wiele.
Zbliżył się ku trumnie, która chwilę później miała zostać opuszczona, pogrążona w zapomnieniu wraz ze wspomnieniami.
- Żegnaj...
Wtem wspomnienie, jedno, bolesne, zawładnęło na moment jego umysłem.
"- Oh, więc ja wybiorę imię dla dziewczynki, ty natomiast dla chłopca - uśmiechnęła się i odgarnęła włosy z oczu.
- Muszę się wysilić, w końcu oczekujemy syna - uniósł brwi i zaśmiał się.
- Niedoczekanie twoje! - pstryknęła go palcami w nos. Nastała dłuższa chwila ciszy.
- Co powiesz na... Francis? - rzekł nagle.
- Zbyt... kobiece - zachichotała.
- Johny?
- Obrzydliwe!
- Anthony? Gregory? Alan? Felix? - warknął pod nosem. - JAY-Z?! - krzyknął, a ona wybuchła głośnym śmiechem.
- Marcus... - szepnęła w pewnym momencie.
- Słucham?
- Marcus! - podniosła się i spojrzała na niego.
- Marcus... "Marcus wynieś śmieci", "Marcus nie zaglądaj tej pani pod spódnice"... - zaczął wymieniać, kolejny raz rozbawiając dziewczynę. - Pasuje. Jest piękne - podniósł się na łokciach i dotknął jej brzucha. - On chyba uważa to samo."
-...Marcus, synku - rzucił symboliczną różę, która opadła bezwładnie na maleńką, białą trumienkę. Cofnął się kilka kroków w tył, po czym, wyzbyty jakichkolwiek sił... upadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nikt nie ważył się choćby zbliżyć. Z tym bólem Matthew poradzić sobie musiał sam.
* homeostaza - zdolność utrzymania stałości parametrów wewnętrznych w organizmie (np. temperatury)
* kontenans - swoboda ruchów i poczynań
* danse macabre - w dos. tł. taniec śmierci
Od autorki: Przepraszam! Przepraszam, że tak długo, naprawdę, strasznie mi przykro! Miałam gorsze dni, brak weny, szkoła... sami rozumiecie. Postanowiłam jednak dopisać parę wątków, więc witam Was długim rozdziałem i mam nadzieję, że uda mi się napisać w końcu coś szybciej! Bardzo dziękuję za komentarze, jesteście wspaniałe! ♥
Brzydzę się tchórzostwem.
Podniósł się gwałtownie, zatoczył koło, chwiejąc się niebezpiecznie. Gdy tylko jego umysł otrzeźwiał, ten rzucił się pędem w stronę wyjścia. Niczym opętany, zagubiony gdzieś między snem, a rzeczywistością - tą zbyt okrutną, by w nią uwierzyć.
Dotarł do domu, choć drogi doń nie pamiętał, jakby ktoś skradł ją z ruin pozostałych w jego podświadomości. Wtargnął do środka niczym rozjuszone zwierze, przewracając wszystko, co napotkał. Zrzucał rzeczy z półek, zrywał firany z okien, tłukł obrazy w szklanych oprawach - niszczył świat, który go otaczał, ten toksyczny, bez słońca, bez blasku... Jego słońce gasło w szpitalnych murach.
Trzask... dźwięk tłuczonego szkła. Krew... rozcięte dłonie kreślące czerwienią niezrozumiałe znaki na ścianach.
Zdążył zaprowadzić chaos niemal wszędzie, nim dotarł do swego azylu. Rozwarł ostrożnie drzwi, jakby śmiał twierdzić, że kogokolwiek za nimi zasta.
I tu rozpoczął wojnę z otoczeniem. Wywrócił krzesło, zerwał z łóżka pościel i materac, powywracał lampki, przy oknie, rzucił starą figurką o ścianę, by dziką niemal satysfakcją spoglądać na moment, gdy o nią uderza, gdy rozbija się na kawałki... niczym jego serce... niczym jego krucha Sunny, gdy zderzała się z...
Ryknął przeraźliwie i rzucił się ku drzwiom od szafy. Strącał kolejne przedmioty z poszczególnych półek, przykrywając nimi zupełnie tamtejszą podłogę. Nagle coś jakby przemknęło mu przez dłoń. Odwrócił się gwałtownie i zaczął rozpaczliwie szukać wzrokiem odtrąconej zabawki. Znalazł ją, gdzieś obok. Drżącymi dłońmi dotknął jej, ostrożnie, po czym chwycił i zbliżył ku sobie.
Był to niepozorny miś.
I znów zatracił się w przeszłości, której pragnął się wyzbyć.
Przeszłości niedalekiej, aczkolwiek bolesnej, bo i ona weń...
*
- Osiągnąłem, co chciałem osiągnąć - ledwie wybełkotał. - Zwyciężyłem.
Kątem oka zauważył, że ona przeciąga się ospale. Zbudziła się.
- Czego ty tam tak szukasz? - zachichotała, spoglądając na niego zza fałd satynowej pościeli. Nachylał się nad szafą.
- Mam coś dla ciebie - mruknął tajemniczo, obdarowując ją uśmieszkiem z domieszką nonszalancji w głosie. Natychmiast się podniosła.
- Wiesz, że nie lubię niespodzianek. To było zupełnie niepotrzebne... - jęknęła z niezadowoleniem.
- Spodoba ci się - ciągnął, jakby do siebie, zupełnie ignorując jej słowa.
Wreszcie w którejś z szuflad, głęboko pod ciuchami znalazł to, czego szukał. Uradowany, przysiadł obok niej, bez choćby słowa i wręczył jej małą, pluszową zabawkę. Uroczego misia. Nie był najpiękniejszy, zważywszy na lata użytkowania, jednak biło od niego tajemnicze ciepło. - To dla naszego dziecka. Pomyślałem, że miś będzie dość uniwersalny, skoro jeszcze nie wiemy, jaka będzie płeć. Wybacz, za jego stan, ale gdy mając pięć lat i tłukłem nim o ścianę nie zastanawiałem się, czy podaruję go kiedyś swojemu potomkowi. - przyglądał się jej uważnie. Mimika jej twarzy zmieniała się kilkanaście razy na sekundę. Promieniała, odgarniając co chwilę włosy, opadające na jej twarz. Wciąż obracała w dłoniach ową maskotkę, jakby starała się zapamiętać choćby najmniejszy szczegół.
- Jest... piękny - wydukała, unosząc wzrok. Oplotła rękoma jego szyję, tuląc się do niego.
*
Niczym oparzony, odrzucił przedmiot gdzieś w najdalszy kąt i osunął się na podłogę. Zacisnął zęby, starając się jakkolwiek udźwignąć ciążący na nim ból. Poczucie winy sprawiało, że sam oddech był dla niego bolesnym. Bo gdy stracimy kogokolwiek bliskiego, z własnej winy, pustka, którą czujemy, przytłacza nas zupełnie i uwierzcie - samemu nie sposób jej znieść. Głosy w głowie przeraźliwie krzyczą, pozbawiając nas snu, a cisza bywa najgorszym wrogiem, gdyż to ona nęka nas prawdą.
Potrzebował jej. Jedynym jego pragnieniem było, by pojawiła się, tu, blisko. Jednak ona umierała gdzieś w głębiach szpitala, w którejś z ciemnych, zimnych sal.
Schody w dół. Szybki krok. Skrzyp małych drzwiczek. Kilka łyków. Tych większych i mniejszych. Poczuł jak przyjemne ciepło smaga jego krtań. Przechylił butelkę jeszcze raz. Świat z każdą sekundą stawał się coraz piękniejszy.
Wbrew wszystkiemu, wsiadł do auta i śmiejąc się samemu do siebie, przekręcił kluczyk w stacyjce. Tuż obok rzucił butelkę szkockiej whiskey, której słodki smak pieścił wciąż jego usta. Dziś, jak nigdy wcześniej, czuł się przegrany. Los pozbawił go wszystkiego, co dawało szczęście. Już nie wyobrażał sobie świtu, kolejnych, płynących u jej boku lat. Kochał i był kochany. Czy więc nie osiągnął pełni szczęścia?
Schody w dół. Szybki krok. Skrzyp małych drzwiczek. Kilka łyków. Tych większych i mniejszych. Poczuł jak przyjemne ciepło smaga jego krtań. Przechylił butelkę jeszcze raz. Świat z każdą sekundą stawał się coraz piękniejszy.
Wbrew wszystkiemu, wsiadł do auta i śmiejąc się samemu do siebie, przekręcił kluczyk w stacyjce. Tuż obok rzucił butelkę szkockiej whiskey, której słodki smak pieścił wciąż jego usta. Dziś, jak nigdy wcześniej, czuł się przegrany. Los pozbawił go wszystkiego, co dawało szczęście. Już nie wyobrażał sobie świtu, kolejnych, płynących u jej boku lat. Kochał i był kochany. Czy więc nie osiągnął pełni szczęścia?
Skręcił w boczną uliczkę, tym samym, skracając sobie drogę do celu.
Był rozdarty.
Gdziekolwiek by poszła, ruszyłby za nią, jednak czy był jakikolwiek sens w tym wszystkim? Śmierć ich obojga? W imię uczucia? Jego życie z wolna zamieniało się w komiczny dramat, jeden z tych, w których grywał główne role na deskach teatru, nim stał się rozpoznawalny.
Zatrzymał się. Bramy cmentarza, niby to poruszone wiatrem, rozwarły się, skrzypiąc przeraźliwie. Witały go, jakby miał w chwilę później przywitać się ze śmiercią, jak z przyjacielem, z dawna poznanym.
Jego decyzją było jednak, czy naprawdę pragnie odejść.
W towarzystwie trunku, przysiadł znów na ławce obok grobu ojca. Spędził tu wczorajszą noc i część poranka, a zdawało mu się, jakby znów minęły długie lata.
Cisza zdawała się jakby gęstnieć w przestrzeni... chwilami miewał wrażenie, że dociera do niego coraz mniej jakichkolwiek odgłosów. Ognisty płyn zmył jakiekolwiek obawy, zaistniałe w jego sercu. Począł już nawet nieco mieszać mu w głowie...
- Dawno cię nie widziałem, wyrosłeś... - ledwie dotarły doń owe przepełnione żalem słowa. Chłopak uczuł, jak krew przyśpiesza w jego żyłach, niemal je rozsadzając. Serce miażdżyło mu żebra, a oddech wydawał się płytszy. Zwrócił wzrok ku źródłom głosu.
- C...co... co ja... - błądził oczyma po cmentarnym krajobrazie. - Cholerne pomyje - syknął pod nosem. Mimo, że uparcie twierdził, iż się przesłyszał na chwilę poczuł się nieswojo, jakby czyjaś obecność odebrała mu kontenans*.
- Masz rację. Nie masz chyba głowy do alkoholu. Może to i lepiej? - podskoczył niczym oparzony, dostrzegając tuż obok siebie zarys jakiejś postaci. Była niewyraźna, niby mgła, siedziała zgarbiona, spoglądając na niego.
- Zgłupiałem. Zamkną mnie u czubków - zakrył twarz dłońmi, oddychając głęboko.
- Zrobią to i bez mojej pomocy - postać wykrzywiła blade usta w cynicznym uśmiechu. Teraz miał pewność, że nic mu się nie wydaje. Tuż obok siedział jego martwy ojciec. Nie ma w tym choćby krzty logiki, jednak co zrobić?
- Oszalałem - syknął przez zaciśnięte zęby. - Czego chcesz?
- Porozmawiać. Rzadko kiedy mamy do tego sposobność - rzekł nieśmiało. Był najwyraźniej świadomy swych przewinień względem... chłopca.
- Dziwisz się? - prychnął. - Miałeś tylko wrócić. Nawet tego nie potrafiłeś zrobić - na moment przechylił butelkę z trunkiem, upijając łyk, ewentualnie dwa. - Jesteś zerem w moich oczach.
Postać zakryła twarz dłońmi, po czym odgarnęła zmierzwione włosy.
- Tak wiele spraw cię jeszcze nie dotyczy... - uniósł wzrok znad ziemi. - Właściwie, co ty tu robisz? Powinieneś być teraz z nią.
Matthew zmarszczył brwi z niepokojem.
- Skąd wiesz, że istnieje jakakolwiek ona?
- Zawsze jestem przy tobie, zwłaszcza gdy tego potrzebujesz. Bywam też niestety w chwilach, w których być nie powinienem... - mężczyzna odchrząknął teatralnie, a policzki Matta oblały się bladoróżowym rumieńcem. Na dłuższą chwilę zapanowała między nimi krępująca cisza. - Synu! - w pewnym momencie przerwała ją owa postać. - Ugh! Przez łóżko przewinęła ci się spora część damskiej populacji! - rzekł jakby z odrazą.
- Do rzeczy! - burknął chłopak, starając się odgonić od siebie wspomnienia minionych lat.
- Jestem tu, bo boję się o ciebie - zaczął. Matthew darował sobie w tym momencie jakiekolwiek nieuprzejme komentarze. - Boję się, że popełnisz moje błędy...
- Nie chcę nigdy więcej jej skrzywdzić, a tylko to robię od początku naszej chorej znajomości. Chciałem ją tylko mieć, skąd mogłem wiedzieć, że zajdzie w ciążę i że... to wszystko potoczy się tak, a nie inaczej? - nachylił się.
- Więc żałujesz, że ją poznałeś?
- Oczywiście, że nie! - rzekł natychmiast. - Kocham ją. Całym sobą. Gdyby ceną jej szczęścia była moja śmierć, to sam wskoczyłbym pod samochód, ale - zatrzymał się na chwilę, porządkując myśli.
- Ale?
- Nie chcę jej znów krzywdzić - szepnął. Przymknął powieki, czując jak gorzkie łzy napływają mu do oczu. - Dlatego chcę ją zostawić. Chcę, by zapomniała, że ktoś taki jak ja w ogóle istniał. Zrezygnuję z wszystkiego co mam i zaszyję się gdzieś, gdzie nikt nie naruszy mojego spokoju.
- Ty chyba żartujesz. Słyszysz się, co ty mówisz, czy słowa to jedynie szum w twoich uszach?! - mężczyzna oburzył się i chwycił syna za ramiona. Dotyk zjawy można by porównać do chłodnego wiatru, smagającego skórę jegomościa. Matthew wzdrygnął. - To brzmi wręcz idiotycznie! Nie chcesz jej bólu, tak? Więc wyobraź sobie co poczuje, gdy po prostu znikniesz. Poczuje się niepotrzebna, zapomniana, nie chciana, zupełnie jak...
- Ja... - szepnął brunet.
- Gdy umarłem - dodał. - Chcesz tego? Chcesz tego dla niej!? - zaczął przeraźliwie nim trząść.
- Nie chcę! - krzyknął, próbując jakoby obronić się przed chłodem, którym emanował mężczyzna.
- Nigdy nie odchodź od tych, których kochasz dla ich domniemanego dobra. Pustka boli najbardziej - mimo, iż jego ojciec odsunął się od niego, jego głos rozbrzmiewał w jego uszach jeszcze przez dłuższy czas. - Nie popełniaj moich błędów. Popełniaj własne. I kochaj. Kochaj tą kruszynę, ona cię teraz potrzebuje. Zgaduję, że jesteś pierwszą osobą, jaką zechce zobaczyć tuż po przebudzeniu - nagle niebo jakby rozjaśniało. Smugi światła przedarły się przez gęstwinę chmur i padły na ich zmęczone twarze. - Na mnie czas - szepnął mężczyzna, spoglądając w stronę syna. - Przepraszam. Byłem złym ojcem, jednak... wyrosłeś chyba na ludzi, co? - uśmiechnął się. O dziwo, Matthew odwzajemnił jego gest. - I nie pij proszę, zwłaszcza gdy prowadzisz. Zbyt dużo śmierci wokół. Teraz jedź do niej. Jedź i bądź - poklepał go po ramieniu. Zaczął niknąć w przestrzeni. - I przekaż matce... że ją kocham.
Zniknął. Od tak.
Chłopak uniósł ociężałe powieki i rozejrzał się wokół. Spędził tu kolejną noc.
Rozprostował zdrętwiałe kończyny i podniósł się do pozycji siedzącej, by, nim wstanie, złapać jako taki kontakt z otaczającym go światem.
Wolnym krokiem zmierzał ku bramom cmentarza i jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał weń własną matkę.
- Marie? - mruknął jakby do siebie. - Co ty tu robisz? - dodał głośniej.
- Bogu dzięki! - kobieta wzniosła oczy ku niebu, po czym rzuciła się synowi w ramiona. - Prosiłam cię, byś od tak nie znikał!
- Nie było cię w szpitalu - brunet uniósł brwi.
- Ja... - westchnęła ciężko. - Załatwiałam sprawy, dotyczące pogrzebu. Pomyślałam, że odciążę cię trochę, zajęłam się wszystkim. Wiem, jakie to trudne dla ciebie, wiem też, jak bardzo cierpisz... - odgarnęła ostrożnie włosy z jego czoła. Zawsze, mimo wszystko, starała się być dla niego jak najczulsza; Zauważyła pojedyncze łzy na jego policzkach. Po chwili jak gdyby nigdy nic, ułożył głowę na jej ramieniu i wtulił jej drobne ciało w swoje.
- Mamo... - szepnął cicho i zaniósł się płaczem. Od tak dawna nie udało jej się wykrzesać tego słowa z jego ust. Wystarczyła chwila, kilka błahych gestów, by znów był dla niej małym, zagubionym chłopcem, tulącym się do matczynej spódnicy. Znalazło się kilka nieznacznych różnic. Dziś to on chylił się ku niej, by mogła go objąć i tulić. Dziś to ona stawała na palcach, była równie zagubiona, co on. Oboje dorośli. Mimo upływu lat, wielu wzajemnych ran i zwad, kochali się nadal. Jej maleńki synek jakby jedynie czekał, ukryty gdzieś głęboko w jego sercu. I w tym momencie dziękowała jedynie Sunny. Za to, że przywróciła jej dziecko do życia. Że zrobiła to, co dla niej przez lata było zbyt trudne. - Mamo, rozmawiałem z nim... Mówił, że cię kocha - mruknął i uniósł głowę. Spoglądał na nią. I ona wybuchła płaczem. Nie smuciła się jednak, uśmiechała. Uśmiechała przez łzy, do głębi wzruszona. On ujął jej twarz w dłonie i ucałował czoło. - I ja również cię kocham - uśmiechnął się lekko. Łkali oboje.
*
Ileż to istnień pochłonęły czeluści piekieł, czy bramy nieba? Co dzień ktoś znika, by zrobić miejsce innym, by i oni mogli radować się owym darem. Darem życia.
Niektórzy owego daru nie doceniają, inni nie mają szans, by go zasmakować. Umierają, umierają. Danse macabre*
- ...Dziś spytacie - Dlaczego Bóg odwołał do wieczności tak młodego człowieka? Być może od poczęcia przeznaczony był, by wstąpić w bramy nieba? Niech spoczywa w pokoju. Bracia, siostry, oddajmy się modlitwie nad tymi bezbronnymi duszami - ksiądz i obecni pogrążyli się zadumie. Tylko on nie mógł znieść przytłaczającej ciszy i bólu. W ostatnich dniach było go zbyt wiele.
Zbliżył się ku trumnie, która chwilę później miała zostać opuszczona, pogrążona w zapomnieniu wraz ze wspomnieniami.
- Żegnaj...
Wtem wspomnienie, jedno, bolesne, zawładnęło na moment jego umysłem.
*
"- Oh, więc ja wybiorę imię dla dziewczynki, ty natomiast dla chłopca - uśmiechnęła się i odgarnęła włosy z oczu.
- Muszę się wysilić, w końcu oczekujemy syna - uniósł brwi i zaśmiał się.
- Niedoczekanie twoje! - pstryknęła go palcami w nos. Nastała dłuższa chwila ciszy.
- Co powiesz na... Francis? - rzekł nagle.
- Zbyt... kobiece - zachichotała.
- Johny?
- Obrzydliwe!
- Anthony? Gregory? Alan? Felix? - warknął pod nosem. - JAY-Z?! - krzyknął, a ona wybuchła głośnym śmiechem.
- Marcus... - szepnęła w pewnym momencie.
- Słucham?
- Marcus! - podniosła się i spojrzała na niego.
- Marcus... "Marcus wynieś śmieci", "Marcus nie zaglądaj tej pani pod spódnice"... - zaczął wymieniać, kolejny raz rozbawiając dziewczynę. - Pasuje. Jest piękne - podniósł się na łokciach i dotknął jej brzucha. - On chyba uważa to samo."
*
-...Marcus, synku - rzucił symboliczną różę, która opadła bezwładnie na maleńką, białą trumienkę. Cofnął się kilka kroków w tył, po czym, wyzbyty jakichkolwiek sił... upadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nikt nie ważył się choćby zbliżyć. Z tym bólem Matthew poradzić sobie musiał sam.
* homeostaza - zdolność utrzymania stałości parametrów wewnętrznych w organizmie (np. temperatury)
* kontenans - swoboda ruchów i poczynań
* danse macabre - w dos. tł. taniec śmierci
Od autorki: Przepraszam! Przepraszam, że tak długo, naprawdę, strasznie mi przykro! Miałam gorsze dni, brak weny, szkoła... sami rozumiecie. Postanowiłam jednak dopisać parę wątków, więc witam Was długim rozdziałem i mam nadzieję, że uda mi się napisać w końcu coś szybciej! Bardzo dziękuję za komentarze, jesteście wspaniałe! ♥
Matko kochana normalnie ryczę jak jakieś dziecko pozbawione sensu na dalsze życie! Jestem zakochana. Przeżywam wszystko z Mattem i.. i nie wiem co powiedzieć! Kobieto czy do ciebie dociera to jak ogromny masz talent?! Ja nie wierzę. Czasami zastanawiam się skąd tacy ludzie się biorą - piszą wspaniale i powiem ci, że z tego byłaby idealna książka i zapewniam cię, że byłaby moją ulubioną. Kocham twoją twórczość. Wszystko co tworzysz jest takie prawdziwe, pełen uczuć, emocji. Śmierć dziecka - coś strasznego, ale cieszę się, że wybrałaś to imię. Mam do niego sentyment. Mam nadzieję, że Sunny się obudzi i będzie go pamiętać bo jak nie będzie to chyba nie wytrwam. Podkład idealnie pasuje do sytuacji. Boże ten komentarz w ogóle jest bez sensu - nie trzyma się kupy i zdania nie są stylistycznie poprawne, aż wstyd! Ale po prostu ten rozdział tak na mnie działał, że o BOŻE! Mam nadzieję, że na kolejny nie będę musiała czekać aż tak długo. Normalnie nadal nie wiem co powiedzieć, z oczu leją mi się łzy za moje usta są otwarte na szeroko! <3
OdpowiedzUsuńWiesz co? Przez styl pisania i to, jak piszesz nie chce mi się wierzyć, że jesteś w moi wieku. Dobrze wiesz, że cię kocham i jak następny rozdział nie pojawi się za miesiąc lub prędzej (bo wiem, że masz ferie, bo ja też mam) to obiecuję, że Ci coś zrobię! Jak możesz nas trzymać w takiej niepewności?! Jesteś brutalem, większym niż był Matt! A teraz kończę, bo mnie wkurwia to, że mój laptop odmawia mi współpracy.
OdpowiedzUsuńGdyby nie wzruszała mnie ludzka krzywda ryczałabym jak bóbr, ale nie ryczę.
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny pomijając pojedyncze błędy, a raczej literówki. ;)
Muzyka tak świetnie dobrana... To jak opisujesz uczucia bohaterów... Piękne. Mam nadzieję, że kiedyś wydasz tak wspaniałą książkę.
Dziękuję, że piszesz to opowiadanie <3
Pozdrawiam i zapraszam do siebie the--end-of-love.blogspot.com/
Jezu.
OdpowiedzUsuńMój komentarz będzie krótki, bo w moich ustach nie ma wystarczającej ilości słów, aby opisać to, co przeżywam w tej chwili. Czytam twoje blogi od początku, i patrząc na ten rozdział mam tylko jedno pytanie: Gdzie się podziała tamta dziewczyna? Już nie jesteś tą Oluśką, co pisała "skąd" jako "z kąt". Jesteś jedyna w swoim rodzaju. To co piszesz, to już nie jest zwykły blog. To arcydzieło. To jak... baletnica w szkole hip hopu. Jak kobieta w czerwonym płaszczu w tłumie szarych ludzi. Jak uśmiech wśród grymasów. Nabawiasz mnie kompleksów, wiesz? Po przeczytaniu tego rozdziału nie mam chyba już siły napisać na ZT jakiegokolwiek rozdziału. Bo wiem, że ci nie dorównam. Już nigdy. Od dziś, jesteś moim wzorem.
Cytując Roberta Schumanna po koncercie Chopina: "Panowie, czapki z głów, oto mistrz".
Miało być krótko, a wyszło jak wyszło.
Kurde.
Nigdy nie odpowiadam na komentarze, bo nie widzę takowej potrzeby, dziś jednak muszę. Naprawdę, Lilly, w tym momencie jestem wzruszona. Pragnę podziękować Ci za te słowa i... no chyba nic więcej z siebie nie zdołam wykrzesać. Jest mi naprawdę... miło? To chyba zbyt małe określenie. Wywołałaś u mnie falę emocji. Dziękuję.
UsuńBoże święty biedne dziecko:((( szkoda ze poronla... Widać ze on ja bardzo mocno kocha:)
OdpowiedzUsuńJeeej, jak napisałam na gg KOCHAM CIĘ. Uwielbiam to jak piszesz. Czekam na następny!;)
OdpowiedzUsuńCóż mam napisać? Jesteś świetna, najlepsza. To co piszesz jest takie prawdziwe, takie ohh... Nie mogę tego wyrazić słowami. Czy myślisz nad tym aby wydać tą książkę? Byłabym pierwszą osobą, która by ją kupiła. Przetłumaczono by Jedną Chwilę na 70 języków, a ty odniosłabyś wielki sukces. Co ja gadam.. Już go odniosłaś. Fabuła jest taka realistyczna i oryginalna. Jest twoja. Myślę, że wiesz o co mi chodzi. Co do samego rozdziału... Jest bardzo smutny, dramatyczny. Z niecierpliwością czekam na kolejny. Wciąż nie mogę uwierzyć, że masz 14/15 lat? Jeśli się nie mylę oczywiście. Piszesz jak dorosła osoba. N i e s a m o w i t e .
OdpowiedzUsuńnaprawdę świetny rozdział mam nadzieję że szczęśliwie sie skończy czekam na nn
OdpowiedzUsuńTo jest CUDOWNE:D Prawie się poryczałam.. Wspaniale to opisujesz.. jak widzę jak on się załamuje i wgl.. to jest świetne :D mam nadzieję, że będzie jeszcze dobrze;D
OdpowiedzUsuńCzekam na nn<3
Nadal mam łzy w oczach... Jak Ty to robisz? Jesteś cudowna, dziewczyno! Mam nadzieję, że na następny rozdział nie będziemy musieli czekać, aż tak długo. ARCYDZIEŁO!
OdpowiedzUsuń"Cisza przeraża, bo krzyczy całą prawdę o nas" - już po przeczytaniu tego wiedziałam, że rozdział będzie niesamowity *_____* i po skończeniu go płakałam jak idiotka i nie wiedziałam jak się uspokoić. co ty ze mną robisz? :C Dziękuję ci za ten rozdział ♥
OdpowiedzUsuńsmutny rozdział .. ale i tak strasznie mi się podoba <3 i jestem szczęśliwa że udało ci się wreszcie dodać następny bo muszę przyznać że z niecierpliwością czekałam na nn. już nie mogę się doczekać kiedy wszystko się ułoży .. o ile do takiego momentu dojdzie? :>
OdpowiedzUsuńJak ty to robisz? Kocham Cię za to jak piszesz <3 Płakałam jak nie wiem, dziękuje Ci za to, że tym uświadamiasz nam czytelnikom co jest naprawdę ważne w życiu ;******
OdpowiedzUsuńJulka
smutny rozdział, popłakałam sobie i to jak. nie mam co pisać, jest świetny <3
OdpowiedzUsuńbe-arlight.blogspot.com
Nie potrafię określić stanu w jakim się znajduję, To, co piszesz jest niesamowite i ja zdaję sobie sprawę z tego od zawsze, od chwili, kiedy weszłam po raz pierwszy na pdś, a nastèpnie jc-jb.
OdpowiedzUsuńTo drugie opowiadanie śledziłam od samego początku i zakochałam się, a ten rozdział?
Moją ulubioną sceną jest jak Matt w szpitalu spogląda na salę pełną dzieci, oraz rozmowa z duchem swojego ojca.
Pisząc jako Sharley na jc-jb widać, że to nie jest ta sama osoba, co zaczynała jako Oluśka na onecie z pdś'em, co nie znaczy, że to źle. To, jak układasz zdania, twój styl jest niesamowity.
Chciałabym być tak uzdolniona jak i ty.
much love.
synek.
super czesc, bardzo ciekawa i fajnie sie czyta.
OdpowiedzUsuńMogłabyś mi pomóc i napisać jak robi się taki szablon na blog ? Z góry dziekuje.
zapraszam na mojego bloga : http://amour-pour-la-france.blogspot.com/
Wiesz, zwykle mam wyjebane na wszystko i nie czytam takich rzeczy, jednak ostatnio przypadkowo trafiłam na twoje opowiadanie, czego wcale nie żałuję. Nie ryczałam, aczkolwiek bardzo się wzruszyłam, co u mnie naprawdę jest rzadkie, szczególnie, że spotykam się z takim określeniami mojej osoby jak 'zimna suka', ale chrzanić to. Język jakiego używasz jest piękny. Mój profesor, jakiego miałam w pierwszej klasie liceum uczył nas, że gdy kiedy coś czytamy, mamy starać się wcielać w bohaterów. Rzeczywiście miał rację. Naśladując styl bycia czy też życia Sunny i Matta, poznajemy świat z dwóch innych perspektyw. Jedna jest pozytywna, druga negatywna. Ale której jest więcej? Łącząc obie wydaje się nam, iż postaje realizm, coś neutralnego. Jednak tak nie jest. Dzięki, można by powiedzieć nawet, euforii Sunny, Matt poznaje świat jakiego nie miał jeszcze okazji spotkać. Świat pełen uczuć - coś pięknego, prawda? Twoje 'prace' są niezwykłe pod tym względem, iż ukazują jakąś część życia na co dzień. Przecież na Ziemi jest masa ludzi, którzy zachowują się jak Matt; imprezy, alkohol, sex, dziwki, ćpanie, papierosy (mogę stwierdzić, że sama posiadam jakąś część charakteru tego bohatera). Jednak niektóre z takich postaci mają to szczęście, że na swojej drodze napotykają takie osoby jak Sunny. Można powiedzieć, anioły - dobre, pomocne, wrażliwe, życzliwe i z uczuciami. Bardzo się cieszę, iż mogę czytać twoje teksty. Prosiłabym jednak o ich częstsze dodawanie, o ile to możliwe. Pzdr. / `rossen.
OdpowiedzUsuńoooooh. Kocham cię mała.;) Zachwycasz mnie tym czym piszesz. Tylko zbyt wolno -,- ;D wybacz nie chcę pośpieszać.;D Jedziesz na Koncert?;D 20570566 .;D
OdpowiedzUsuńTo opowiadanie podbiło moje serce! Przed chwilą zakończyłam czytanie całej historii, ponieważ odnalazłam ją chyba wczoraj i jak to ja zaczęłam czytać. Piszesz... GENIALNIE, na serio zakochałam się w całej opowieści bo opisałaś wszystko doskonale. W wielu momentach się wzruszam i myślę, że jeśli bym się nie powstrzymywał a to mój pokój byłby jeziorkiem łez. Łatwo się wzruszam przy opowiadaniach takich jak to, ale tu się i wzruszyłam i zakochałam, ponieważ przedstawiłaś wszystko w takim świetle, że warto czytać. Mam swoje dwa ulubione bloggi, ale ten od dzisiaj wstępuje do ich kręgu jako trzeci, chociaż nie oznacza, że tamte są lepsze. Postaram się namówić przyjaciółki do przeczytania całości. Zyskujesz też u mnie Wielkiego Plusa za nazwanie głównego bohatera Matthew. Połączenie tego imienia i Biebsa to dla mnie CUDO! Opowiadanie jest cudowne, dlatego niecierpliwie czekam na kolejny rozdział, który na pewno będzie tak świetny jak ten i wszystkie poprzednie. Może pomyślisz, że Ci słodzę i podlizuję się, ale inaczej Twojego arcydzieła nie mogłam opisać. Życzę Ci dużooooo weny na kolejne części.
OdpowiedzUsuń@SwagggerLove
swagggerlove.blogspot.com
P.S. Mogłabym dołaczyć Twojego bloga do czytanych na moim?
Doprowadziłaś mnie tym rozdziałem do płaczu a u mnie z tym jest ciężko. Potrafisz niesamowicie oddać uczucia bohaterów, cały rozdział płakałam i tak jest do teraz. Rozdział jest cudowny, zdecydowanie skradł moje serce. Oby było więcej takich pisarek jak ty, bo piszesz niesamowicie. Czekam na kolejny rozdział kochana :)
OdpowiedzUsuńKolejny raz doprowadziłaś mnie do łez. Twój blog jest świetny. Czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością. Na prawdę, szczerze mogę powiedzieć, że masz talent do pisania. Przyjaciółka wysłała mi link do tego opowiadania, mówiąc, że warto przeczytać. Należy przyznać, że nie pożałowałam, a ona miała rację. :) /Polaa.
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział. Uwielbiam twojego bloga. Aż płakac mi się chciało gdy czytałam.. Śliczny styl pisania, nic dodac, nic ując! :)
OdpowiedzUsuńPs. Zapraszam na swojego bloga. Znajduje się na nim opowiadanie w, którym udział bierze między innymi postac Justina Biebera. Właśnie pojawił się nowy, długo wyczekiwany rozdział :)
http://one-event-jb.blogspot.com/
Boże! przeprzeprzeprzeprzecudowne! wzruszam się za każdym razem jak to czytam! Piękne i nie mogę sie doczekać następnego rozdziału! kocham to opowiadanie, piękne!
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział ! Czekam na kolejny :)
OdpowiedzUsuńWpadnij jeśli chcesz :)
www.gabrielle-quinn.blogspot.com
W życiu nie płakałam tak jak po przeczytaniu tego rozdziału. Dziękuje, że to piszesz. Dzięki temu opowiadaniu uświadamiam sobie wiele spraw. Nigdy ale to NIGDY nie przestawaj pisać!
OdpowiedzUsuńA co z tym testem co ona byla w sprawie u lekarza? To w koncu chlopczyk czy dziewczynka? Prosze niech ona nie umiera, niech obudzi sie w koncu I niech w kocnu beda szczesliwi ze soba! A co do rozdzialu to swietny <3
OdpowiedzUsuńPłacze najnormalniej w świecie płaczę a to mi się zdarza rzadko kiedy czytam opowiadania! A Sunny ma sięo budzić i go pamiętać bo jak nie to ja cie znajde... :P
OdpowiedzUsuńBoże ! Płakłam od rozdziału, w którym bym ten wypadek, aż do tego ! Wiem, że nie wszytsko musi się kończyć HAPPY ENDEM, ale prooosze bardzo o to aby Sunny sie obudziła i żeby pamiętała Matta. A jak nie to dołączam sie do tej powyżej, else_007 ;) I z niecierpliwością czekam na nn. <3
OdpowiedzUsuń