Początkowo
nie byłam do końca świadoma tego, co właściwie zaszło. Dopiero po kilku
minutach tkwienia w żelaznym uścisku Matta poczułam się odrobinę lepiej.
Wyswobodziwszy się z jego ramion,
osunęłam się na jedno z pobliskich krzeseł.
Całe to zajście
było dla mnie czymś zupełnie nowym i może dlatego właśnie byłam w tak ciężkim
szoku?
Teraz, gdy
to wszystko powoli do mnie docierało, miałam nieodparte wrażenie, że zachowałam
się jak kretynka. Nagle przed oczyma pojawiły mi się te wszystkie plotkarskie
programy i kadry prosto z czerwonych programów. Ci ludzie ze stoickim spokojem
wpatrują się w miliony oślepiających fleszy i do tego głupio szczerzą zęby, a
ja biegałam między fotoreporterami i krzyczałam, jakby obdzierano mnie ze skóry
lub polewano wrzątkiem!
- Panno Sunny? Wszystko w porządku?
Do moich
uszu dobiegł głos doktora Schneidera. Trudno było mi skupić się na czymkolwiek,
więc odpowiedzi udzieliłam dopiero po dłuższej chwili ciszy.
- Tak, w porządku. Tylko… jestem trochę skołowana, to nic
wielkiego – mruknęłam, słabym głosem.
Zauważyłam,
że Matthew klęczał tuż obok mnie i trzymał mnie za rękę. Wymusiłam uśmiech,
chcąc jakkolwiek zapewnić go, że naprawdę nic mi nie jest.
Spojrzałam
na harmider, panujący za drzwiami. Dziennikarze taranowali się nawzajem, chcąc
być jak najbliżej nas. Wciąż dostrzegałam błyski fleszy, na których widok
dostawałam gęsiej skórki. Nie umknęło to niczyjej uwadze.
Chłopak
podążając za moim wzrokiem również zwrócił się ku nim. Kolejny raz któreś z
paparazzich krzyknęło coś obraźliwego. Mimo iż był to dla mnie jedynie
niezrozumiały bełkot, wzdrygnęłam na samo wspomnienie o każdym z ich słów.
- Charlie – Matthew zwrócił się do stojącego tuż obok
mężczyzny. Był to jeden z ochroniarzy, który pomógł mi wydostać się z tego piekła,
panującego pod szpitalem. Wcześniej zauważyłam go w środku, gdy pierwszy raz
dzisiejszego dnia spotkałam się z Mattem. – Czy mógłbyś coś z tym zrobić?
On w
odpowiedzi kiwnął tylko głową i wymienił spojrzenia z kolejnym ochroniarzem,
który znajdował się tuż przy drzwiach. W mgnieniu oka zebrała się ich tam dość
duża grupa. Większość wyszła na zewnątrz i zaczęła odciągać dziennikarzy od
szklanych drzwi i panoramicznych okien. Mimo, że czułam się w środku zupełnie
bezpieczna, poczułam ulgę, widząc to wszystko.
- Czy mógłby pan zostawić nas samych? – mruknął w stronę
doktora Schneidera.
Ten w
odpowiedzi kiwnął głową z aprobatą i odszedł wraz ze współpracownikami.
Rozejrzałam
się dookoła. Wokół nas nie było żadnych pacjentów, ani personelu. Hall szpitala
dziwnie opustoszał.
- Kazałem wszystkich stąd zabrać. Nie chciałem, żeby komukolwiek
stała się krzywda. Nikt nie wie, do czego jeszcze mogliby być zdolni – westchnął,
jakby znał moje myśli. – Przepraszam za to wszystko co się wydarzyło. Nie
powinienem narażać cię na taki stres, nie miałem pojęcia, że to wszystko
zacznie się tak szybko…
- Jak to zacznie?
– przerwałam.
Westchnął i
ścisnął palcami nasadę nosa.
- Bo widzisz… to o tym miałem dziś z tobą porozmawiać
podczas spaceru i w tej sprawie zależało mi na konsultacji z doktorem
Schneiderem. Otóż chciałem, aby od dziś wszędzie towarzyszył ci jeden z moich
ochroniarzy… Gram w nowym filmie. Moja kariera zaczęła nabierać tępa i dziś, w
porannym programie rozrywkowym oficjalnie ogłosiłem, że wracam do showbiznesu…
Matt wydał
mi się wtedy wyjątkowo obcy… Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic nie wiem
o jego dalszych planach. Powiedział mi o filmie. Uznałam za normalne to, że
chce się rozwijać, ale nic więcej o tym nie wspominał, a ja nie pytałam.
Prawda jest
taka, że nie miałam o niczym pojęcia. Nie wiedziałam nawet o czym marzy… Momentami
zupełnie zapominałam o tym, że kiedykolwiek był sławny. Nie czytywałam gazet,
czasem wspominano o nim w telewizji, a w drodze ze szpitala towarzyszyło mu
dwóch, trzech fotoreporterów – to wszystko i jedyne, co przypominało mi o tym,
że był aktorem. A teraz? Istne szaleństwo! I ja miałabym się do tego
wszystkiego przyzwyczaić?
Zamilkł.
Może obawiał się mojej reakcji?
- Czego ode mnie oczekujesz? – wypaliłam nagle.
Zawahał się.
- Ja… oczekuję, że będziesz przy mnie, mimo wszystko…
Złapał mnie
za dłonie i spojrzał na mnie. W jego oczach było coś takiego, co sprawiło, że
miałam ochotę nie myśleć, co będzie dalej, co nas czeka. Chciałabym tkwić tak
nawet całe lata, bo nagle przyszłość stała się niczym. Czas nie istniał dla
nas.
Jednak nie
mogłam tak po prostu mu ulec. Nie mam pojęcia, czy zdołałabym udźwignąć to
wszystko.
Kilkakrotnie
próbowałam wydusić z siebie choć słowo. Na przemian otwierałam i zamykałam
usta. Mimo to przez dłuższą chwilę towarzyszyła nam tylko cisza. Nie miałam
pojęcia, co właściwie miałabym mu odpowiedzieć? Tak po prostu zgodzić się na to
wszystko? A co z normalnym życiem? Czy ja również nie będę go miała?
Poczułam się
oszukana. Wszystkie te pytania zdawały się nie mieć najmniejszego sensu, skoro
on stawia mnie przed faktem dokonanym. Mogłam się zgodzić, albo… no właśnie.
Albo?
- Jak mogłeś tak po prostu podjąć decyzję, nie informując
mnie, skoro dobrze wiedziałeś, że będę częścią tego wszystkiego? – spojrzałam
na niego z wyrzutem.
- Od teraz to jest moje życie. Byłem pewien, że mimo
wszystko zechcesz być jego częścią – w jego oczach nagle zapłonął dawny ogień,
którego nie uświadczyłam od dłuższego czasu.
- To nie fair! – podniosłam się z krzesła. – Dlaczego
stawiasz mnie w takiej sytuacji? Nie rozumiesz, że to wszystko prędzej czy
później mnie przerośnie?! – zaczęłam niemalże krzyczeć, wskazując dłonią na
obraz za drzwiami.
- Skąd mogłem wiedzieć, że to wszystko tak się potoczy, no
skąd?! – ton jego głosu niebezpiecznie się uniósł.
- Dobrze wiedziałeś co się stanie, jesteś sławny nie od dziś
i wiesz na czym to polega!
Momentalnie chwycił się za włosy i warknął pod nosem.
- Nic nie rozumiesz! Nigdy nie będę zwyczajnym chłopkiem!
Już zawsze ludzie będą o mnie mówić i pisać, a oni nigdy nie odejdą. To część
mnie! Dlaczego nie potrafisz tego pojąć?! – podniósł się i stanął naprzeciw
mnie.
Przez
chwilę, w ciszy obserwowałam światła fleszy, które wdzierały się tu zza
przyciemnionych szyb, ogromnych okien, tuż obok nas. Migały bez ustanku, a ich
blask opadał na twarz brązowookiego, poczerwieniałą ze złości, by po chwili
rozpłynąć się w świetle szpitalnych jarzeniówek.
- A dlaczego ty nie potrafisz zrozumieć mnie? – bezczelnie
przerwałam ciszę. – Na własne oczy widziałeś, jak mnie potraktowali. I może
zachowałam się idiotycznie, ale spanikowałam, bo to wszystko jest dla mnie
nowe. Nie znam takiego życia, a ty wymagasz ode mnie, bym zaakceptowała je, nie
wiedząc, na co właściwie się piszę? – zrobiłam krok w przód, tak by móc
uchwycić jego spuszczony wzrok. Dostrzegłam, że ogień z tuż przed chwili
zniknął, nie pozostała po nim nawet iskra. – Słyszałeś ich wrzaski? Słyszałeś,
co krzyczeli?...
Szeptałam.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy zdołał mnie zrozumieć.
- Słyszałem.
Zdołał.
- Sama nie wiem, co czułam, gdy dotarły do mnie ich słowa.
To było nie do opisania. Nie rozumiem, jak można być tak podłym i okrutnym i
dlaczego ty siłą wepchnąłeś mnie w ten paskudny świat?
Usta zaczęły mi dygotać. Chcąc powstrzymać
się od niepotrzebnego płaczu, na moment zacisnęłam je mocno, wbijając zęby w
dolną wargę.
- Wiem, jakie są konsekwencje bycia sławną osobą i jakie są
konsekwencje tego co do ciebie czuję, ale nie wymagaj ode mnie bym po prostu
się na to wszystko zgodziła, zrozumiała, bo nie potrafię. Jestem tylko zwykłą
dziewczyną. Może jestem zbyt ograniczona, żeby pojąć skomplikowany mechanizm
showbiznesu, ale ja w odróżnieniu od tamtych ludzi – westchnęłam, rzucając
okiem na harmider za drzwiami. - …nie sprzedałam swojej moralności za wymarzoną
posadę.
Minęłam go i
szybkim krokiem udałam się do windy, nie czekając na odpowiedź.
Gdy znikałam za metalowymi drzwiami usłyszałam, jak mnie
woła. Biegł w moją stronę, krzyczał, bym poczekała, jednak w odpowiedzi
mruknęłam tylko:
- Chcę zostać sama.
I zniknęłam.
*
Nie był
pewien, ile czasu właściwie spędził, stercząc pod drzwiami windy, niczym
skończony idiota.
Nie powinienem był decydować za nas oboje,
pomyślał, wsuwając dłonie w ciasne kieszenie jeansów. Czy ja w ogóle miałem jakiś wybór?
- Oboje go nie mieliśmy – westchnął pod nosem i uniósł wzrok
znad swoich butów. Zauważył, że jeden z jego ochroniarzy ewidentnie zmierza w
jego kierunku, więc postanowił wyjść mu naprzeciw.
- Panie Collins, częściowo opanowaliśmy już sytuację
związaną z dziennikarzami, ale wciąż nie możemy dogadać się z personelem
szpitala co do odwiedzin rodzin pacjentów. Myślę, że nie byłoby sensu sprawdzać
dokumentów każdemu z nich, więc spróbujemy wykluczyć wizyty na czas pobytu
panny Duncan w szpitalu. Co pan o tym sądzi?
- Róbcie co do was należy, a w razie jakichkolwiek kłopotów,
skonsultuj się z moją agentką – odrzekł krótko, a gdy mężczyzna odchodził,
mruknął tylko „dzięki” i wyswobodził z kieszeni bluzy telefon, który nagle zaczął
wibrować.
- I jak? – z
słuchawki dobiegł go głos wyżej wspomnianej agentki, Kyle.
- Nienajlepiej.
Zaczął masować wolną dłonią pulsującą skroń.
- To było do
przewidzenia. To dla niej zupełnie nowa sytuacja, musisz ją zrozumieć. W końcu
to zaakceptuje, musi. A teraz wracaj do studia, musimy nagrać dziś jeszcze
jedną scenę. Za dwa tygodnie lecimy do Francji, w Alpy, nagrywać kolejne.
Mówiłeś jej już o tym?
- Cholera, na śmierć zapomniałem! – zagryzł nerwowo wargę. -
Dasz mi jeszcze trochę czasu?
- Dziś już lepiej daj
jej spokój i pakuj się do samochodu. Jutro to obgadacie. Auto czeka pod
szpitalem. Chłopcy pomogą ci się do niego dostać.
- Dzięki Kyle,
jesteś wielka – uśmiechnął się mimowolnie i schował telefon do kieszeni spodni,
po czym westchnął i ruszył w stronę wyjścia.
W swojej sali
jak zwykle, nie zastała ani żywej duszy, jedynie pościelone łóżko i sprzątnięta
szafka świadczyły o tym, że ktokolwiek jeszcze pamięta o tym pomieszczeniu.
Rzadko kiedy udało jej się uświadczyć kogoś należącego do szpitalnego
personelu. Czasem miała wrażenie, że ludzie jej unikają. Gdy Matthew nie mógł
jej odwiedzić, dnie zazwyczaj spędzała tu sama, pośród tych smutnych i szarych
ścian. Trudno jest sobie wyobrazić, jak bardzo momentami mogło to być
przytłaczające.
Resztę
wieczoru biła się z myślami. Chodziła z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć sobie
miejsca. Na przemian to siadała, to wstawała z łóżka, odruchowo poprawiając
zmiętą pościel.
W tamtej
chwili była pewna tylko dwóch rzeczy – nie była gotowa na tak wielkie zmiany,
jednak nie miało to dla niej większego znaczenia, ponieważ kochała Matta. I
była skora do poświęceń. Nie miała jednak pojęcia, czy zniesie wszystkie
okropieństwa, które czekały ją w tamtym świecie?
Gniew, żal,
strach, smutek, miłość – wiele sprzecznych ze sobą uczuć bojkotowało się
nawzajem wewnątrz jej serca, na długo spędzając sen z jej powiek, tej nocy.
Gdy obudziła
się nazajutrz, długo leżała w bezruchu, wpatrując się tępo w budynki za oknem.
Od kilku dni miała mętlik w głowie, a wydarzenia z wczorajszego popołudnia
spotęgowały tylko ten chaos. Pytań wciąż przybywało, a odpowiedzi wręcz
przeciwnie.
Sama nie
wiedziała, nad czym właściwie się zastanawiała? To wszystko, czego się
obawiała, już się działo. Zza uchylonego okna dobiegały ją wrzaski paparazzich.
Takie życie, to koszmar! Jak można tak po
prostu godzić się na coś takiego?!, myślała. Miała ochotę wyżalić się
komuś, opowiedzieć o wszystkim, co ją w tamtej chwili gryzło.
I nagle
poczuła się wyjątkowo samotna. No bo… kto mógłby ją wysłuchać? Kogo mogłaby
prosić o pomoc? Matthew był zajęty, nie była pewna, czy w ogóle znajdzie dla
niej dzisiaj czas.
A Rosie? Od
dawna nie miała z nią kontaktu. Zapewne czuwa nad tym, by Matt sumiennie
wypełniał swoje obowiązki, w końcu ma na tym punkcie lekką obsesję.
Nie potrzebowała wiele. Tylko chwili, którą ktoś by dla niej
poświęcił, przytulił i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Jednak czy coś
kiedykolwiek jeszcze będzie w porządku?
*
Odwróciłam
się na drugi bok, by było mi łatwiej ignorować krzyki dochodzące z parkingu,
gdy zauważyłam zatroskaną Marie, stojącą w drzwiach. Była dla mnie niczym
anioł, zesłany mi z nieba.
Szybkim
krokiem podeszła do mojego łóżka, kucnęła tuż przy nim i ujęła mnie za dłonie…
zupełnie jak Matthew.
Poczułam
ucisk w żołądku.
- Wszystko widziałam… Tak mi przykro, że musiałaś przez to
przechodzić – westchnęła i dotknęła dłonią mojego policzka. – Wszystko dobrze?
Jak się czujesz?
Podniosłam
się powoli i poklepałam dłonią miejsce obok siebie. Zajęła je i objęła mnie
ramieniem. Momentalnie wtuliłam się w nią i po prostu się rozpłakałam.
- Ciii - kołysała delikatnie moim ciałem, głaszcząc mnie po
włosach. - Możesz mi powiedzieć wszystko, co cię trapi.
Zacisnęłam
zęby, próbując zapanować nad swoim rozdygotanym ciałem, jednak ono ani myślało
mnie słuchać. Okropnie drżałam. Czułam potworny ucisk w gardle i nie mogłam
wydobyć z siebie choćby słowa. Długo milczałyśmy, nim udało mi się cokolwiek
wydusić.
- J-ja… t-to dla mnie z-za wiele… - zaszlochałam. – Cz-czy
to wszystko już zawsze będzie tak wyglądać? Czy już zawsze będę na nich
skazana? Nie dadzą mi chwili wytchnienia?
Westchnęła.
- Obawiam się, że tak, Sunny – przyznała. – Niemniej jednak,
pamiętaj, że wszystko ma swoje złe i dobre strony. Wkrótce przekonasz się, że i
sława je posiada.
Podniosłam
głowę z jej ramienia i spojrzałam na nią, zdezorientowana.
- Gdy Matthew rozpoczynał swoją karierę, byłam równie
przerażona i zdezorientowana, co ty. Początkowo rzadko spotykały mnie
nieprzyjemności, może dlatego, że jestem tylko jego matką? A zresztą… wydaje mi
się, że kiedyś ci wszyscy ludzie nie byli takimi egoistami, choć mogę się mylić
– odetchnęła głęboko. – Chcę ci tylko powiedzieć, że to, co teraz wydaje ci się
nienormalne, jutro może być dla ciebie czymś… naturalnym.
- Naturalnym? – mruknęłam. – Ich obelgi i natarczywość też
stanią się dla mnie zupełnie naturalne?
- Wiem, że ciężko ci to wszystko teraz zrozumieć… Sunny, nie
możesz dawać im się sprowokować. Nigdy, ale to nigdy nie okazuj im swoich
uczuć. Musisz być głucha na ich wyzwiska i ślepa na gesty, rozumiesz?
Zagryzłam
nerwowo dolną wargę.
Czy dałabym
radę być tak obojętną na dziennikarzy? A co, jeśli znów straciłabym nad sobą
kontrolę? Bałam się. Nie ich, lecz tego, że zawiodłabym wszystkich swoim
zachowaniem i zaszkodziłabym tym samym wizerunkowi Matta.
- Rozumiem, ale… nie wiem, czy dałabym sobie radę.
Marie uśmiechnęła się do mnie szczerze.
- Jak ty miałabyś nie dać sobie rady? Spójrz ile
wycierpiałaś, a mimo to na twojej twarzy wciąż gości uśmiech. Nie ma drugiej
takiej jak ty! – objęła mnie mocniej.
Poczułam, że
mam w kimś przyjaciela. Marie, jak nikt inny, znała się na życiu w blasku
czyjejś sławy, musiałam jej to przyznać. Wytrzymywała to przez kilka lat i nie
miała z tym większego problemu… może miała rację, mówiąc, że to kwestia
przyzwyczajenia?
Musiałam spróbować. Nie widziałam innego
wyjścia. To była wielka szansa Matta na powrót. Nie mogłam mu jej odbierać. Dla
niego chciałam pokazać światu i samej sobie, że cokolwiek się stanie, nie
poddam się.
- Właściwie… Nie przyszłam tutaj tylko po to, by pogadać –
przyznała po chwili. – Rozmawiałam dziś z doktorem Schneiderem i oboje
zdecydowaliśmy, że czas najwyższy zabrać cię do domu!
*
- Ale zaraz… jak chcesz zabrać ją ze szpitala tak, żeby
żadne media się o tym nie dowiedziały? Przecież to nie wykonalne. Myśl
racjonalnie, Kyle – skrzyżował ręce na piersi, rozsiadając się wygodnie na
skórzanej sofie w jej gabinecie.
- Jedno z naszych ludzi da cynk prasie, że opuszczasz moje
biuro punkt dwunasta, w czarnym BMW. I rzeczywiście, taki samochód opuści podziemny
parking równo w południe, jednak ciebie w nim nie będzie. Ty wydostaniesz się
stąd innym autem, które nie będzie wzbudzało najmniejszych podejrzeń. Na
wszelki wypadek pojedziecie okrężną drogą, na tyły szpitala. Sunny wyjdzie do
was innym wyjściem i nikt się nie dowie! – kobieta wzruszyła ramionami.
- Sprytnie – przyznał. – Czas się zbierać – kiwnął głową na
jednego ze swoich ochroniarzy.
Oboje
pośpiesznie opuścili przestronne pomieszczenie i weszli do windy, znajdującej
się na korytarzu. Gdy znaleźli się na parterze, skierowali swe kroki na
zewnątrz. Na tyłach budynku, przy mało ruchliwej ulicy stał stary volkswagen.
To pewnie nim mieli dostać się do Sunny.
Szczęśliwie
nikt tamtędy nie przechodził. Już mieli wsiąść do auta, gdy Matt rozejrzał się
nerwowo na boki i pobiegł w stronę jakiegoś małego, okolicznego sklepiku.
- Matt! Co ty wyrabiasz, wracaj tu! – krzyknął za nim
Charlie.
- Zaraz! Tylko kupię Sunny kwiaty, czekajcie! – machnął na
nich ręką.
- Ktoś cię zaraz zauważy, wracaj tu natychmiast!
On jednak
wszedł do środka, kompletnie nic sobie
nie robiąc ze słów ochroniarza. Po chwili wyszedł z dużym bukietem pięknych,
rubinowych róż.
- To było bardzo nieodpowiedzialne i dobrze o tym wiesz! –
mruknął Charlie.
- Ale jak widać, udało się – chłopak roześmiał się.
Wtem
usłyszeli jakieś krzyki, odbijające się echem od ścian otaczających ich
budynków. Coś jakby… imię Matta…
- Matt! Matt czekaj!
Jakaś
dziewczyna… biegła w ich stronę i nawoływała chłopaka.
- Cholera! Jakaś fanka! – syknął ochroniarz. – Wsiadaj do
środka, raz-dwa! Mówiłem, że tak to się skończy! – popchnął go lekko w stronę
drzwi.
- Nie, nie! Czekajcie! – wrzeszczała zdyszana. – To ja!
Lucy! Matt, poznałeś mnie w klubie nocnym, a później byłam z tobą w szpitalu!
- Oczywiście! – Charlie odrzekł z ironią. – A teraz wybacz,
ale spieszymy się.
Jednak
Matthew ani myślał ruszać się z miejsca.
- Zaraz! – uniósł ręce. – Spokojnie, znam ją – uśmiechnął
się i wyszedł dziewczynie naprzeciw. – Więc masz na imię Lucy?
- Tak – westchnęła zdyszana, odgarniając dłonią opadające na
twarz kosmyki rozczochranych włosów.
- Mam nadzieję, że wieczór z tamtą kobietą był udany? –
mruknął, przypomniawszy sobie, w jakiej sytuacji zostawił ją tamtej nocy.
W odpowiedzi Lucy dała mu kuksańca w
bok, po czym oboje wybuchli śmiechem.
- Nie chcę wam przeszkadzać, kochani, ale jesteśmy już
spóźnieni. Matthew, pakuj się do auta – zawołał Charlie, wskazując na samochód
przed nimi.
- Dlaczego ktoś taki jak ty jeździ takim złomem? – spytała
Lucy.
- To taka mała zmyłka. Nie chcemy, żeby śledzili mnie
paparazzi – Matt wzruszył ramionami w odpowiedzi i otworzył drzwi auta.
- Jedziecie po Sunny? – zagadnęła nagle, gdy ten był już w
samochodzie.
Potwierdził
to skinieniem głowy.
- Mogłabym zabrać się z wami?
- Jasne – uchylił jej drzwi.
Reszta ekipy
dość sceptycznie podeszła do obecności nowej koleżanki chłopaka, jednak mimo
wszystko nie mieli zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii.
- A gdzie właściwie zamierzacie się pojawić? – odezwała się
nagle, gdy stanęli w korku.
Starała się
mówić cicho, tak, by nikt inny ich nie usłyszał. We wszechobecnym gwarze nie
było to dość trudne.
- Czemu pytasz? – chłopak uniósł brwi.
- Z czystej ciekawości… w końcu przy głównym wejściu są już
tłumy – wzruszyła ramionami, obracając w dłoniach swój telefon.
- Podjedziemy na tyły szpitala – odrzekł, przyglądając się
samochodom znajdującym się za oknem.
- Ach – kiwnęła głową, wystukując coś szybko na klawiaturze
urządzenia, po czym schowała je pośpiesznie do kieszeni spodni.
*
Wiadomość o
moim powrocie do domu szybko rozeszła się wśród koczujących pod szpitalem
dziennikarzy. Większość z nich za wszelką cenę starała się dostać do środka,
jednak ochroniarze pilnujący wejścia skutecznie udaremniali każdą próbę. Byłam
im za to bardzo wdzięczna.
Stałam
właśnie przed lustrem w szpitalnej łazience i obmywałam twarz lodowatą wodą.
Niestety, mimo wszelkich starań wyglądałam okropnie – wielkie cienie pod oczyma
i poszarzała cera sprawiały, że prezentowałam się, jakbym nie zmrużyła oka
przez co najmniej tydzień. Do tego każdy włos na mojej głowie zdawał się żyć
swoim własnym życiem i ani myślał z niego rezygnować.
Westchnęłam,
zrezygnowana i opuściłam pomieszczenie z jeszcze gorszym samopoczuciem, niż to,
z którym obudziłam się rano. I jakież było moje zdziwienie, gdy na korytarzu
zastałam nie tylko Marie, ale i Rosalie, nerwowo tupiącą nogą.
- Rosie! – zawołałam radośnie i rzuciłam jej się na szyję.
Dziewczyna
roześmiała się, jednak nie oddała mojego uścisku. Odsunęła mnie od siebie i
pociągnęła za rękę do sali, po czym poleciła mi usiąść wygodnie na łóżku.
- Żadnych pytań! – mruknęła, gdy już rozchylałam usta, by
cokolwiek powiedzieć. – Nie mamy na to czasu. Nie martw się wyglądem, zaraz
przerobię cię na bóstwo – zaklaskała w dłonie, po czym wyjęła coś z pokaźniej
rozmiarów torby.
- Zamknij oczy! – powiedziała.
Poczułam, jak
nakłada mi na twarz jakąś sypką substancję. Domyśliłam się, że to pewnie puder,
który ma zamaskować moje niedoskonałości. Następnie majstrowała coś przy moich
policzkach, później oczach i ustach, a na koniec włosach. Gdy skończyła, na
drugim łóżku już czekały na mnie świeże i czyste ubrania, jednak nie były moje.
- Skąd ty to?... – spojrzałam na nią, nieco zdezorientowana.
- Chyba nie sądzisz, że puszczę cię na ulicę w dresie? – westchnęła,
pomagając mi się ubrać.
Miałam na
sobie elegancką, kremową koszulę, wełnianą narzutę w podobnym odcieniu i
ciemno-beżowe spodnie. Długo musiałam spierać się z Rosie z powodu wysokich
butów, które mi uszykowała. Ostatecznie zgodziłam się zaryzykować dla niej
życie i je założyć.
Gdy byłam już
gotowa, odeszła kawałek i przyjrzała mi się z daleka.
- Jak na obecne warunki, wykonałam kawał dobrej roboty, nie
sądzisz Marie? – spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się.
- Myślę, że wygląda pięknie – przyznała.
Moja twarz
oblała się rumieńcem. Miałam nadzieję, że puder ukrył i to.
Niestety, ja
nie miałam czasu ocenić własnego wyglądu, ponieważ jak się okazało, musiałyśmy
się spieszyć, ponieważ byłyśmy spóźnione.
W pośpiechu
pakowałam swoje rzeczy, podczas gdy Marie pobiegła po wypis dla mnie. Na
szczęście Rosie nieco mi pomogła, więc uwinęłyśmy się dość szybko.
Już kilka minut później znajdowałyśmy się na parterze,
jednak zdziwiło mnie, że zmierzamy w kierunku zupełnie przeciwnym do tego, w
którym znajduje się wyjście.
- Dlaczego my… - zaczęłam nagle.
- Wychodzimy innym wyjściem, by uniknąć paparazzich –
wyjaśniła Rosie, stając pod jakimiś drzwiami, które szybko otworzyła.
Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, w którym oni parkują karetki. Przecisnęłyśmy
się między samochodami do wyjścia ewakuacyjnego.
- A teraz posłuchaj mnie Sunny – zwróciła się do mnie,
trzymając za klamkę. – Postaraj się nie zwracać na siebie uwagi. Jeśli
którekolwiek z tych hien nas zauważy, to koniec, jasne?
- Ale przecież oni wszyscy są przed wejściem!
- Mimo wszystko należy zachować wszelkie środki ostrożności.
Na szczęście tutaj jeszcze nie dota… - zaczęła, uchylając drzwi.
Zanim na
dobre opuściłyśmy szpital, dopadł nas tłum dziennikarzy. Było ich kilka razy
więcej, niż kiedykolwiek przed szpitalem! Krzyczeli do nas, próbując zwrócić na
siebie choćby cień naszej uwagi.
- I co teraz?! – krzyknęłam do Rosie.
Zdawała się
być niemal tak przerażona jak ja.
- Nic nie rozumiem… miało ich tu nie być! – wrzasnęła.
- Teraz nie mamy już wyjścia! – westchnęła Marie. – Widzę
Matthew po drugiej stronie parkingu, macha do nas. Za chwilę przedrą się tutaj
jego ochroniarze i pomogą nam dostać się do auta.
Jednak ja nie
chciałam bezczynnie czekać. Nie miałam zamiaru stać tam przyparta do ściany
przez te bezlitosne hieny.
- Wyjdźmy im naprzeciw – mruknęłam.
- Daj spokój, stratują nas! – zawołała Rosie.
Było już
jednak za późno. Zaczęłam przedzierać się przez natarczywych paparazzich i
resztę wrzeszczącej hałastry. Było mi naprawdę ciężko – w tłumie było duszno i
ciasno. Po chwili nogi mi zmiękły… jednak w oddali zauważyłam zbliżających się
ku mnie rosłych mężczyzn w czerni, których rozpoznałam od razu.
Natychmiast
zrobili mi trochę miejsca, bym mogła spokojnie przejść. Rozglądałam się na
boki, wzrokiem poszukując jego. Pragnęłam chociażby zobaczyć go w tym tłumie… i
zobaczyłam.
Szedł w
towarzystwie jednego ochroniarza. Opanowany, niewzruszony. Wiatr mierzwił
delikatnie jego idealnie ułożone włosy, a na ustach miał ten nonszalancki
uśmieszek, który tak kochałam. Sprawiał wrażenie, jakby niczym się nie
przejmował. A już na pewno nie tym tłumem.
Jednak gdy
nasze spojrzenia się spotkały, a moje serce na moment stanęło, nonszalancja
zmieniła się w szczery, radosny śmiech.
Nie mogłam
się powstrzymać i rzuciłam się biegiem w jego stronę. Zachowałam się trochę jak
wariatka, ale nie mogłam dłużej zwlekać. Gdy wreszcie utonęłam w jego silnych
ramionach, które tak zgrabnie oplotły moją sylwetkę, poczułam, jak bardzo za
tym tęskniłam. Tęskniłam za jego bliskością, choć miałam go na wyłączność
niemal każdego wieczoru.
Wokół nas
wybuchły serdeczne śmiechy i oklaski, którym towarzyszyły częste błyski fleszy.
Jednak wtedy… jakoś przestało się to dla mnie liczyć. Zupełnie zapomniałam o
zbiorowisku wokół nas. Czułam się, jakbyśmy byli tak tylko my. Nic się wtedy
dla mnie nie liczyło.
- Sunny? – mruknął, a ja podniosłam głowę z jego ramienia.
Dopiero wtedy
zauważyłam, że obejmując mnie, trzymał coś w jednej dłoni. Był to bukiet.
Przepiękny bukiet świeżo ściętych, czerwonych róż, który jak się okazało, był
dla mnie.
- Chciałbym cię przeprosić za wczorajszą sprzeczkę i… -
zaczął, jednak przerwałam mu.
Owinęłam
swoje kościste ręce wokół jego szyi, stanęłam na palcach (lecz tylko z
przyzwyczajenia, bo uwierzcie, te buty naprawdę były wysokie!) i wpiłam się w
jego usta bez opamiętania. Długo nie potrafiłam się od nich oderwać. Nam obojgu
przyszło to z wielką trudnością. Czułam się naprawdę szczęśliwa, tkwiąc w jego
ramionach, więc jakiż zawód sprawił mi głos jednego z ochroniarzy,
obwieszczający, że musimy prędko wpakować się do auta. Nie omieszkałam wydać z
siebie jęku, pełnego niezadowolenia, nim zgodziłam się oderwać od chłopaka.
- Nie przejmuj się skarbie – ucałował czule miejsce tuż za
moim uchem. – Dziś spędzimy razem cały dzień.
Uśmiechnęłam
się pod nosem, a on objął mnie ramieniem.
*
- James!
W jednym z domów na przedmieściach słychać podniecone krzyki
pewnej trzydziestoparoletniej kobiety.
- James!
Szuka właśnie swojego męża.
- James, do cholery!
Ma mu do powiedzenia coś bardzo ważnego…
- Czemu się tak wydzierasz, Lily?
Mężczyzna zbiega na dół po schodach, jest zaniepokojony
zachowaniem żony.
- James, jak miała na imię twoja córka?
- Czemu to nagle takie ważne? Przecież do tej pory nie
chciałaś nawet o niej słyszeć!
- Powiedz mi!
- Sunny… Miała na imię Sunny.
- James, twoja córka jest w telewizji!
- Co ty mówisz?!
- Tak! Właśnie opuszcza szpital. Szybko, chodź!
Ciągnie go za rękę do salonu i sadza na kanapie.
Rzeczywiście.
W telewizji widzą młodą parę, przedzierającą się przez tłum dziennikarzy. U
dołu ekranu widnieje tytuł – „Sunny opuszcza szpital”. Mężczyzna chwyta za
pilota i pogłaśnia wiadomości.
- Jak widzimy, mimo
napadu dziennikarzy, para w spokoju opuszcza teren szpitala, bez większych
komplikacji – mówi prezenterka, a James zrywa się z miejsca i pędem biegnie
do holu.
- Co ty wyprawiasz? – kobieta krzyczy za nim.
- Muszę tam jechać… To może być moja jedyna szansa na to, by
dowiedziała się prawdy!
- I co zamierzasz zrobić? Tak po prostu powiedzieć jej? To
będzie dla niej szok!
- Musi dowiedzieć się prawdy. Chcę ją odzyskać, Lily –
wzdycha i po chwili zostawia kobietę samą z myślami.
*
- Za chwilę poznasz kogoś wyjątkowego – mruknął, wyrywając
mnie z chwilowego zamyślenia.
- Kto to taki? – spytałam, rozglądając się nerwowo na boki.
W odpowiedzi
uśmiechnął się tylko półgębkiem i wsiadł do auta, a ja tuż po nim. Gdy tylko
znaleźliśmy się w środku, Matthew zrzedła mina. Sprawiał wrażenie, jakby kogoś
szukał.
- Charlie? Gdzie Lucy? – zwrócił się do ochroniarza.
- Nie mam pojęcia, nie było jej z tobą?
- Co za Lucy?
Westchnął i
przeczesał dłonią włosy.
- Koleżanka. Zresztą, nieważne – zbagatelizował.
- Co z twoją matką? I Rosie? – zagadnęłam nagle.
- Pojadą innym samochodem – mruknął. – Ruszajmy –
powiedział, widząc napierające na samochód tłumy.
- Kim są ci wszyscy ludzie? – spytałam nieśmiało, opierając
głowę o jego ramię.
- Chyba fani – uśmiechnął się pod nosem. – Chciałabyś im
pomachać? – zwrócił się ku mnie.
- Ale jak ty…
- Zaufaj mi – podniósł się i wyciągnął do mnie rękę.
Zupełnie jak
tego dnia, gdy wyruszyliśmy taksówką na małą wycieczkę po Nowym Yorku. Na samo
wspomnienie o wspólnie spędzonym popołudniu, poczułam jak serce zabiło mi
mocniej.
I tym razem
chwyciłam jego dłoń, a Charlie otworzył dla nas szyber-dach, byśmy mogli się
wychylić.
Gdy tylko to
zrobiliśmy, ludzie oszaleli. Skandowali jego imię, śmiali się, niektórzy
płakali. Trzymali w rękach własnoręcznie zrobione plakaty, na których wypisane
były słowa takie jak: „Wracaj do zdrowia, Sunny!” albo „Kochamy Cię, Matt!”. To
wszystko bardzo mnie wzruszyło. Ci wszyscy ludzie tak naprawdę w ogóle nas nie
znali, a jednak chcieli nas wspierać…
Czy to
właśnie to miała na myśli Marie, mówiąc, że nawet sława ma swoje złe, ale i
dobre strony? Miałam nadzieję, że tak.
Poczułam jak
chłopak obejmuje mnie jedną ręką. Drugą zaś zaczął machać do tłumu. Uśmiechał
się, naprawdę szczerze. Widziałam, że to co robił sprawiało mu wiele radości. W
tamtej chwili zastanawiałam się, czy mogłabym mu to odebrać? Nagle zrozumiałam,
że dla niego mogłabym przeżyć te wszystkie przykrości, związane z
dziennikarzami i tabloidami, byleby ten uśmiech nigdy nie zniknął z jego
twarzy.
Gdy pierwszy
raz od kilku miesięcy weszłam na teren posesji Matthew i odetchnęłam tym
okropnym, pełnym spalin powietrzem – naprawdę poczułam, że jestem w domu. Nagle
zdałam sobie sprawę, jak bardzo tęskniłam za tym miejscem…
Zgłębi domu
dobiegły do mnie czyjeś nawoływania. To Victoria, nasza gosposia. Gdy tylko
wybiegła na podjazd, rzuciłyśmy się sobie w ramiona.
- Sunny! – ucałowała mnie serdecznie. – Tęskniłam za tobą! Ależ
ty się zmieniłaś! Omal cię nie poznałam! – roześmiała się.
- To akurat moja zasługa – zagadnęła Rosie, wysiadając z
drugiego auta.
- Strasznie zmizerniałaś w tym szpitalu… pewnie w ogóle cię
nie karmili – gosposia zacmokała, kładąc dłonie na moich ramionach. – Całe szczęście,
że ugotowałam właśnie obiad. Chodźcie, nałożę wam! – zawołała do Matta, który
ciągnął za sobą mój bagaż.
Wtem
usłyszałam czyjeś krzyki tuż przed bramą. Zgodnie zwróciliśmy głowy w stronę, z
której dobiegł nas hałas.
- Sunny!
Był to jakiś
mężczyzna… Odniosłam nieodparte wrażenie, że skądś go znam… Przyjrzałam mu się
uważniej.
- Sunny, zaczekaj!
- Kim pan jest? – krzyknął ochroniarz.
- Chcę rozmawiać z Sunny – zawołał, zdyszany.
Podeszłam
wolnym krokiem do bramy.
- Kim pan jest? – spytałam podejrzliwie.
- Poznaliśmy się w mojej szkole tańca… dzieciaki mówią na
mnie Murph… – westchnął, drapiąc się po głowie.
Nagle mnie
olśniło! To ten mężczyzna prowadzący szkołę tańca. Kilka miesięcy temu
pamiętam, odwiedziłam go tam i dobrze nam się rozmawiało… Ale to było wieki
temu! Skąd wiedział, gdzie mieszkam?
- Co pan tu robi!?
Przez chwilę
milczał, po czym odetchnął głęboko i spojrzał mi w oczy przepełnionym żalem
wzrokiem.
- Tak naprawdę nazywam się James… James Murphy i ja… Sunny,
ja jestem twoim ojcem.
Od autorki: Dziękuję za oczekiwanie i za komentarze. Pragnę też podziękować za cierpliwość i wejścia! Mam nadzieję, że ktoś jeszcze o mnie pamięta:)
Pamiętasz, że jeśli CZYTASZ - SKOMENTUJ!
Będę bardzo wdzięczna!
Moim zdaniem rozdział jest taki trochę... szczerze mówiąc nudny. Musiałam poruszyć trochę problemów, wszystko wyjaśnić i rozpocząć nowe wątki :) Kolejny mam nadzieję, będzie ciekawszy.
GSHJABSJABAKAKAJWJSHSIW O MÓJ BOŻE HAANSJSNSBJXBSJZKS W KOŃCU!
OdpowiedzUsuńJejku, ale się cieszę, że dodałaś.
OdpowiedzUsuńI jaki długi.
Bardzo się cieszę, że Sanny wyszła ze szpitala. Jak czytałam te rozdziały co Sanny rozmawiała z tym facetem tak sobie myślałam, że mógłby być jej ojcem.
Mam nadzieję, że będą się rozdziały pojawiać częściej ;)
świetne ;)
OdpowiedzUsuńJej ku. Czekałam na niego taaaak długo. I jest świetny. Wzruszający. Czytałam go wstrzymując oddech. Jest piękny.
OdpowiedzUsuńjeju wspaniały! całą noc spędziłam czytając to opowiadanie. naprawdę jest świetne. od początku nie podobała mi się ta lucy...,a że to jest jej ojciec, to kompletnie się nie spodziewałam! wow <3 weny słonko x
OdpowiedzUsuńNAJLEPSZA! <3 KOCHAM
OdpowiedzUsuńOch Boże, uwielbiam Cię wręcz! Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się szybko, bo ja muszę wiedzieć, co się dalej wydarzy! Kocham tego bloga, serio! Jesteś najlepsza <3
OdpowiedzUsuńJaki tam nudny... Znasz moje zdanie na temat rozdziałów mniej przepełnionych akcją... A tak w ogóle foch, bo nic nie wiedziałam! Dlatego tak późno przeczytałam... Ale super, czekam na następny, bo po tym zakończeniu aż mnie palce świerzbią by przeczytać ciąg dalszy. Twoja Lilly
OdpowiedzUsuń