czwartek, 3 kwietnia 2014

Rozdział dwudziesty piąty. "Ojciec marnotrawny"

           Początkowo nie byłam do końca świadoma tego, co właściwie zaszło. Dopiero po kilku minutach tkwienia w żelaznym uścisku Matta poczułam się odrobinę lepiej.
         Wyswobodziwszy się z jego ramion, osunęłam się na jedno z pobliskich krzeseł.
          Całe to zajście było dla mnie czymś zupełnie nowym i może dlatego właśnie byłam w tak ciężkim szoku?
          Teraz, gdy to wszystko powoli do mnie docierało, miałam nieodparte wrażenie, że zachowałam się jak kretynka. Nagle przed oczyma pojawiły mi się te wszystkie plotkarskie programy i kadry prosto z czerwonych programów. Ci ludzie ze stoickim spokojem wpatrują się w miliony oślepiających fleszy i do tego głupio szczerzą zęby, a ja biegałam między fotoreporterami i krzyczałam, jakby obdzierano mnie ze skóry lub polewano wrzątkiem!
- Panno Sunny? Wszystko w porządku?
          Do moich uszu dobiegł głos doktora Schneidera. Trudno było mi skupić się na czymkolwiek, więc odpowiedzi udzieliłam dopiero po dłuższej chwili ciszy.
- Tak, w porządku. Tylko… jestem trochę skołowana, to nic wielkiego – mruknęłam, słabym głosem.
          Zauważyłam, że Matthew klęczał tuż obok mnie i trzymał mnie za rękę. Wymusiłam uśmiech, chcąc jakkolwiek zapewnić go, że naprawdę nic mi nie jest.
          Spojrzałam na harmider, panujący za drzwiami. Dziennikarze taranowali się nawzajem, chcąc być jak najbliżej nas. Wciąż dostrzegałam błyski fleszy, na których widok dostawałam gęsiej skórki. Nie umknęło to niczyjej uwadze.
          Chłopak podążając za moim wzrokiem również zwrócił się ku nim. Kolejny raz któreś z paparazzich krzyknęło coś obraźliwego. Mimo iż był to dla mnie jedynie niezrozumiały bełkot, wzdrygnęłam na samo wspomnienie o każdym z ich słów.
- Charlie – Matthew zwrócił się do stojącego tuż obok mężczyzny. Był to jeden z ochroniarzy, który pomógł mi wydostać się z tego piekła, panującego pod szpitalem. Wcześniej zauważyłam go w środku, gdy pierwszy raz dzisiejszego dnia spotkałam się z Mattem. – Czy mógłbyś coś z tym zrobić?
          On w odpowiedzi kiwnął tylko głową i wymienił spojrzenia z kolejnym ochroniarzem, który znajdował się tuż przy drzwiach. W mgnieniu oka zebrała się ich tam dość duża grupa. Większość wyszła na zewnątrz i zaczęła odciągać dziennikarzy od szklanych drzwi i panoramicznych okien. Mimo, że czułam się w środku zupełnie bezpieczna, poczułam ulgę, widząc to wszystko.
- Czy mógłby pan zostawić nas samych? – mruknął w stronę doktora Schneidera.
         Ten w odpowiedzi kiwnął głową z aprobatą i odszedł wraz ze współpracownikami.
         Rozejrzałam się dookoła. Wokół nas nie było żadnych pacjentów, ani personelu. Hall szpitala dziwnie opustoszał.
- Kazałem wszystkich stąd zabrać. Nie chciałem, żeby komukolwiek stała się krzywda. Nikt nie wie, do czego jeszcze mogliby być zdolni – westchnął, jakby znał moje myśli. – Przepraszam za to wszystko co się wydarzyło. Nie powinienem narażać cię na taki stres, nie miałem pojęcia, że to wszystko zacznie się tak szybko…
- Jak to zacznie? – przerwałam.
         Westchnął i ścisnął palcami nasadę nosa.
- Bo widzisz… to o tym miałem dziś z tobą porozmawiać podczas spaceru i w tej sprawie zależało mi na konsultacji z doktorem Schneiderem. Otóż chciałem, aby od dziś wszędzie towarzyszył ci jeden z moich ochroniarzy… Gram w nowym filmie. Moja kariera zaczęła nabierać tępa i dziś, w porannym programie rozrywkowym oficjalnie ogłosiłem, że wracam do showbiznesu…
          Matt wydał mi się wtedy wyjątkowo obcy… Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic nie wiem o jego dalszych planach. Powiedział mi o filmie. Uznałam za normalne to, że chce się rozwijać, ale nic więcej o tym nie wspominał, a ja nie pytałam.
          Prawda jest taka, że nie miałam o niczym pojęcia. Nie wiedziałam nawet o czym marzy… Momentami zupełnie zapominałam o tym, że kiedykolwiek był sławny. Nie czytywałam gazet, czasem wspominano o nim w telewizji, a w drodze ze szpitala towarzyszyło mu dwóch, trzech fotoreporterów – to wszystko i jedyne, co przypominało mi o tym, że był aktorem. A teraz? Istne szaleństwo! I ja miałabym się do tego wszystkiego przyzwyczaić?
          Zamilkł. Może obawiał się mojej reakcji?
- Czego ode mnie oczekujesz? – wypaliłam nagle.
          Zawahał się.
- Ja… oczekuję, że będziesz przy mnie, mimo wszystko…
          Złapał mnie za dłonie i spojrzał na mnie. W jego oczach było coś takiego, co sprawiło, że miałam ochotę nie myśleć, co będzie dalej, co nas czeka. Chciałabym tkwić tak nawet całe lata, bo nagle przyszłość stała się niczym. Czas nie istniał dla nas.
          Jednak nie mogłam tak po prostu mu ulec. Nie mam pojęcia, czy zdołałabym udźwignąć to wszystko.
          Kilkakrotnie próbowałam wydusić z siebie choć słowo. Na przemian otwierałam i zamykałam usta. Mimo to przez dłuższą chwilę towarzyszyła nam tylko cisza. Nie miałam pojęcia, co właściwie miałabym mu odpowiedzieć? Tak po prostu zgodzić się na to wszystko? A co z normalnym życiem? Czy ja również nie będę go miała?
          Poczułam się oszukana. Wszystkie te pytania zdawały się nie mieć najmniejszego sensu, skoro on stawia mnie przed faktem dokonanym. Mogłam się zgodzić, albo… no właśnie. Albo?
- Jak mogłeś tak po prostu podjąć decyzję, nie informując mnie, skoro dobrze wiedziałeś, że będę częścią tego wszystkiego? – spojrzałam na niego z wyrzutem.  
- Od teraz to jest moje życie. Byłem pewien, że mimo wszystko zechcesz być jego częścią – w jego oczach nagle zapłonął dawny ogień, którego nie uświadczyłam od dłuższego czasu.
- To nie fair! – podniosłam się z krzesła. – Dlaczego stawiasz mnie w takiej sytuacji? Nie rozumiesz, że to wszystko prędzej czy później mnie przerośnie?! – zaczęłam niemalże krzyczeć, wskazując dłonią na obraz za drzwiami.
- Skąd mogłem wiedzieć, że to wszystko tak się potoczy, no skąd?! – ton jego głosu niebezpiecznie się uniósł.
- Dobrze wiedziałeś co się stanie, jesteś sławny nie od dziś i wiesz na czym to polega!
Momentalnie chwycił się za włosy i warknął pod nosem.
- Nic nie rozumiesz! Nigdy nie będę zwyczajnym chłopkiem! Już zawsze ludzie będą o mnie mówić i pisać, a oni nigdy nie odejdą. To część mnie! Dlaczego nie potrafisz tego pojąć?! – podniósł się i stanął naprzeciw mnie.
          Przez chwilę, w ciszy obserwowałam światła fleszy, które wdzierały się tu zza przyciemnionych szyb, ogromnych okien, tuż obok nas. Migały bez ustanku, a ich blask opadał na twarz brązowookiego, poczerwieniałą ze złości, by po chwili rozpłynąć się w świetle szpitalnych jarzeniówek.
- A dlaczego ty nie potrafisz zrozumieć mnie? – bezczelnie przerwałam ciszę. – Na własne oczy widziałeś, jak mnie potraktowali. I może zachowałam się idiotycznie, ale spanikowałam, bo to wszystko jest dla mnie nowe. Nie znam takiego życia, a ty wymagasz ode mnie, bym zaakceptowała je, nie wiedząc, na co właściwie się piszę? – zrobiłam krok w przód, tak by móc uchwycić jego spuszczony wzrok. Dostrzegłam, że ogień z tuż przed chwili zniknął, nie pozostała po nim nawet iskra. – Słyszałeś ich wrzaski? Słyszałeś, co krzyczeli?...
          Szeptałam. Przez chwilę zastanawiałam się, czy zdołał mnie zrozumieć.
- Słyszałem.
          Zdołał.
- Sama nie wiem, co czułam, gdy dotarły do mnie ich słowa. To było nie do opisania. Nie rozumiem, jak można być tak podłym i okrutnym i dlaczego ty siłą wepchnąłeś mnie w ten paskudny świat?
          Usta zaczęły mi dygotać. Chcąc powstrzymać się od niepotrzebnego płaczu, na moment zacisnęłam je mocno, wbijając zęby w dolną wargę.
- Wiem, jakie są konsekwencje bycia sławną osobą i jakie są konsekwencje tego co do ciebie czuję, ale nie wymagaj ode mnie bym po prostu się na to wszystko zgodziła, zrozumiała, bo nie potrafię. Jestem tylko zwykłą dziewczyną. Może jestem zbyt ograniczona, żeby pojąć skomplikowany mechanizm showbiznesu, ale ja w odróżnieniu od tamtych ludzi – westchnęłam, rzucając okiem na harmider za drzwiami. - …nie sprzedałam swojej moralności za wymarzoną posadę.
          Minęłam go i szybkim krokiem udałam się do windy, nie czekając na odpowiedź.
Gdy znikałam za metalowymi drzwiami usłyszałam, jak mnie woła. Biegł w moją stronę, krzyczał, bym poczekała, jednak w odpowiedzi mruknęłam tylko:
- Chcę zostać sama.
I zniknęłam.

*
         Nie był pewien, ile czasu właściwie spędził, stercząc pod drzwiami windy, niczym skończony idiota.
         Nie powinienem był decydować za nas oboje, pomyślał, wsuwając dłonie w ciasne kieszenie jeansów. Czy ja w ogóle miałem jakiś wybór?
- Oboje go nie mieliśmy – westchnął pod nosem i uniósł wzrok znad swoich butów. Zauważył, że jeden z jego ochroniarzy ewidentnie zmierza w jego kierunku, więc postanowił wyjść mu naprzeciw.
- Panie Collins, częściowo opanowaliśmy już sytuację związaną z dziennikarzami, ale wciąż nie możemy dogadać się z personelem szpitala co do odwiedzin rodzin pacjentów. Myślę, że nie byłoby sensu sprawdzać dokumentów każdemu z nich, więc spróbujemy wykluczyć wizyty na czas pobytu panny Duncan w szpitalu. Co pan o tym sądzi?
- Róbcie co do was należy, a w razie jakichkolwiek kłopotów, skonsultuj się z moją agentką – odrzekł krótko, a gdy mężczyzna odchodził, mruknął tylko „dzięki” i wyswobodził z kieszeni bluzy telefon, który nagle zaczął wibrować.
- I jak? – z słuchawki dobiegł go głos wyżej wspomnianej agentki, Kyle.
- Nienajlepiej.
Zaczął masować wolną dłonią pulsującą skroń.
- To było do przewidzenia. To dla niej zupełnie nowa sytuacja, musisz ją zrozumieć. W końcu to zaakceptuje, musi. A teraz wracaj do studia, musimy nagrać dziś jeszcze jedną scenę. Za dwa tygodnie lecimy do Francji, w Alpy, nagrywać kolejne. Mówiłeś jej już o tym?
- Cholera, na śmierć zapomniałem! – zagryzł nerwowo wargę. - Dasz mi jeszcze trochę czasu?
- Dziś już lepiej daj jej spokój i pakuj się do samochodu. Jutro to obgadacie. Auto czeka pod szpitalem. Chłopcy pomogą ci się do niego dostać.
- Dzięki Kyle, jesteś wielka – uśmiechnął się mimowolnie i schował telefon do kieszeni spodni, po czym westchnął i ruszył w stronę wyjścia.

         W swojej sali jak zwykle, nie zastała ani żywej duszy, jedynie pościelone łóżko i sprzątnięta szafka świadczyły o tym, że ktokolwiek jeszcze pamięta o tym pomieszczeniu. Rzadko kiedy udało jej się uświadczyć kogoś należącego do szpitalnego personelu. Czasem miała wrażenie, że ludzie jej unikają. Gdy Matthew nie mógł jej odwiedzić, dnie zazwyczaj spędzała tu sama, pośród tych smutnych i szarych ścian. Trudno jest sobie wyobrazić, jak bardzo momentami mogło to być przytłaczające.
          Resztę wieczoru biła się z myślami. Chodziła z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Na przemian to siadała, to wstawała z łóżka, odruchowo poprawiając zmiętą pościel.
         W tamtej chwili była pewna tylko dwóch rzeczy – nie była gotowa na tak wielkie zmiany, jednak nie miało to dla niej większego znaczenia, ponieważ kochała Matta. I była skora do poświęceń. Nie miała jednak pojęcia, czy zniesie wszystkie okropieństwa, które czekały ją w tamtym świecie?
         Gniew, żal, strach, smutek, miłość – wiele sprzecznych ze sobą uczuć bojkotowało się nawzajem wewnątrz jej serca, na długo spędzając sen z jej powiek, tej nocy.

         Gdy obudziła się nazajutrz, długo leżała w bezruchu, wpatrując się tępo w budynki za oknem. Od kilku dni miała mętlik w głowie, a wydarzenia z wczorajszego popołudnia spotęgowały tylko ten chaos. Pytań wciąż przybywało, a odpowiedzi wręcz przeciwnie.
         Sama nie wiedziała, nad czym właściwie się zastanawiała? To wszystko, czego się obawiała, już się działo. Zza uchylonego okna dobiegały ją wrzaski paparazzich. Takie życie, to koszmar! Jak można tak po prostu godzić się na coś takiego?!, myślała. Miała ochotę wyżalić się komuś, opowiedzieć o wszystkim, co ją w tamtej chwili gryzło.
         I nagle poczuła się wyjątkowo samotna. No bo… kto mógłby ją wysłuchać? Kogo mogłaby prosić o pomoc? Matthew był zajęty, nie była pewna, czy w ogóle znajdzie dla niej dzisiaj czas.
         A Rosie? Od dawna nie miała z nią kontaktu. Zapewne czuwa nad tym, by Matt sumiennie wypełniał swoje obowiązki, w końcu ma na tym punkcie lekką obsesję.
Nie potrzebowała wiele. Tylko chwili, którą ktoś by dla niej poświęcił, przytulił i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Jednak czy coś kiedykolwiek jeszcze będzie w porządku?

*

         Odwróciłam się na drugi bok, by było mi łatwiej ignorować krzyki dochodzące z parkingu, gdy zauważyłam zatroskaną Marie, stojącą w drzwiach. Była dla mnie niczym anioł, zesłany mi z nieba.
         Szybkim krokiem podeszła do mojego łóżka, kucnęła tuż przy nim i ujęła mnie za dłonie… zupełnie jak Matthew.
         Poczułam ucisk w żołądku.
- Wszystko widziałam… Tak mi przykro, że musiałaś przez to przechodzić – westchnęła i dotknęła dłonią mojego policzka. – Wszystko dobrze? Jak się czujesz?
         Podniosłam się powoli i poklepałam dłonią miejsce obok siebie. Zajęła je i objęła mnie ramieniem. Momentalnie wtuliłam się w nią i po prostu się rozpłakałam.
- Ciii - kołysała delikatnie moim ciałem, głaszcząc mnie po włosach. - Możesz mi powiedzieć wszystko, co cię trapi.
         Zacisnęłam zęby, próbując zapanować nad swoim rozdygotanym ciałem, jednak ono ani myślało mnie słuchać. Okropnie drżałam. Czułam potworny ucisk w gardle i nie mogłam wydobyć z siebie choćby słowa. Długo milczałyśmy, nim udało mi się cokolwiek wydusić.
- J-ja… t-to dla mnie z-za wiele… - zaszlochałam. – Cz-czy to wszystko już zawsze będzie tak wyglądać? Czy już zawsze będę na nich skazana? Nie dadzą mi chwili wytchnienia?
         Westchnęła.
- Obawiam się, że tak, Sunny – przyznała. – Niemniej jednak, pamiętaj, że wszystko ma swoje złe i dobre strony. Wkrótce przekonasz się, że i sława je posiada.
         Podniosłam głowę z jej ramienia i spojrzałam na nią, zdezorientowana.
- Gdy Matthew rozpoczynał swoją karierę, byłam równie przerażona i zdezorientowana, co ty. Początkowo rzadko spotykały mnie nieprzyjemności, może dlatego, że jestem tylko jego matką? A zresztą… wydaje mi się, że kiedyś ci wszyscy ludzie nie byli takimi egoistami, choć mogę się mylić – odetchnęła głęboko. – Chcę ci tylko powiedzieć, że to, co teraz wydaje ci się nienormalne, jutro może być dla ciebie czymś… naturalnym.
- Naturalnym? – mruknęłam. – Ich obelgi i natarczywość też stanią się dla mnie zupełnie naturalne?
- Wiem, że ciężko ci to wszystko teraz zrozumieć… Sunny, nie możesz dawać im się sprowokować. Nigdy, ale to nigdy nie okazuj im swoich uczuć. Musisz być głucha na ich wyzwiska i ślepa na gesty, rozumiesz?
         Zagryzłam nerwowo dolną wargę.
         Czy dałabym radę być tak obojętną na dziennikarzy? A co, jeśli znów straciłabym nad sobą kontrolę? Bałam się. Nie ich, lecz tego, że zawiodłabym wszystkich swoim zachowaniem i zaszkodziłabym tym samym wizerunkowi Matta.
- Rozumiem, ale… nie wiem, czy dałabym sobie radę.
Marie uśmiechnęła się do mnie szczerze.
- Jak ty miałabyś nie dać sobie rady? Spójrz ile wycierpiałaś, a mimo to na twojej twarzy wciąż gości uśmiech. Nie ma drugiej takiej jak ty! – objęła mnie mocniej.
         Poczułam, że mam w kimś przyjaciela. Marie, jak nikt inny, znała się na życiu w blasku czyjejś sławy, musiałam jej to przyznać. Wytrzymywała to przez kilka lat i nie miała z tym większego problemu… może miała rację, mówiąc, że to kwestia przyzwyczajenia?
         Musiałam spróbować. Nie widziałam innego wyjścia. To była wielka szansa Matta na powrót. Nie mogłam mu jej odbierać. Dla niego chciałam pokazać światu i samej sobie, że cokolwiek się stanie, nie poddam się.

- Właściwie… Nie przyszłam tutaj tylko po to, by pogadać – przyznała po chwili. – Rozmawiałam dziś z doktorem Schneiderem i oboje zdecydowaliśmy, że czas najwyższy zabrać cię do domu!

*

- Ale zaraz… jak chcesz zabrać ją ze szpitala tak, żeby żadne media się o tym nie dowiedziały? Przecież to nie wykonalne. Myśl racjonalnie, Kyle – skrzyżował ręce na piersi, rozsiadając się wygodnie na skórzanej sofie w jej gabinecie.
- Jedno z naszych ludzi da cynk prasie, że opuszczasz moje biuro punkt dwunasta, w czarnym BMW. I rzeczywiście, taki samochód opuści podziemny parking równo w południe, jednak ciebie w nim nie będzie. Ty wydostaniesz się stąd innym autem, które nie będzie wzbudzało najmniejszych podejrzeń. Na wszelki wypadek pojedziecie okrężną drogą, na tyły szpitala. Sunny wyjdzie do was innym wyjściem i nikt się nie dowie! – kobieta wzruszyła ramionami.
- Sprytnie – przyznał. – Czas się zbierać – kiwnął głową na jednego ze swoich ochroniarzy.
         Oboje pośpiesznie opuścili przestronne pomieszczenie i weszli do windy, znajdującej się na korytarzu. Gdy znaleźli się na parterze, skierowali swe kroki na zewnątrz. Na tyłach budynku, przy mało ruchliwej ulicy stał stary volkswagen. To pewnie nim mieli dostać się do Sunny.
         Szczęśliwie nikt tamtędy nie przechodził. Już mieli wsiąść do auta, gdy Matt rozejrzał się nerwowo na boki i pobiegł w stronę jakiegoś małego, okolicznego sklepiku.
- Matt! Co ty wyrabiasz, wracaj tu! – krzyknął za nim Charlie.
- Zaraz! Tylko kupię Sunny kwiaty, czekajcie! – machnął na nich ręką.
- Ktoś cię zaraz zauważy, wracaj tu natychmiast!
         On jednak wszedł do środka,  kompletnie nic sobie nie robiąc ze słów ochroniarza. Po chwili wyszedł z dużym bukietem pięknych, rubinowych róż.
- To było bardzo nieodpowiedzialne i dobrze o tym wiesz! – mruknął Charlie.
- Ale jak widać, udało się – chłopak roześmiał się.
         Wtem usłyszeli jakieś krzyki, odbijające się echem od ścian otaczających ich budynków. Coś jakby… imię Matta…
- Matt! Matt czekaj!
         Jakaś dziewczyna… biegła w ich stronę i nawoływała chłopaka.
- Cholera! Jakaś fanka! – syknął ochroniarz. – Wsiadaj do środka, raz-dwa! Mówiłem, że tak to się skończy! – popchnął go lekko w stronę drzwi.
- Nie, nie! Czekajcie! – wrzeszczała zdyszana. – To ja! Lucy! Matt, poznałeś mnie w klubie nocnym, a później byłam z tobą w szpitalu!
- Oczywiście! – Charlie odrzekł z ironią. – A teraz wybacz, ale spieszymy się.
         Jednak Matthew ani myślał ruszać się z miejsca.
- Zaraz! – uniósł ręce. – Spokojnie, znam ją – uśmiechnął się i wyszedł dziewczynie naprzeciw. – Więc masz na imię Lucy?
- Tak – westchnęła zdyszana, odgarniając dłonią opadające na twarz kosmyki rozczochranych włosów.
- Mam nadzieję, że wieczór z tamtą kobietą był udany? – mruknął, przypomniawszy sobie, w jakiej sytuacji zostawił ją tamtej nocy.
         W odpowiedzi Lucy dała mu kuksańca w bok, po czym oboje wybuchli śmiechem.
- Nie chcę wam przeszkadzać, kochani, ale jesteśmy już spóźnieni. Matthew, pakuj się do auta – zawołał Charlie, wskazując na samochód przed nimi.
- Dlaczego ktoś taki jak ty jeździ takim złomem? – spytała Lucy.
- To taka mała zmyłka. Nie chcemy, żeby śledzili mnie paparazzi – Matt wzruszył ramionami w odpowiedzi i otworzył drzwi auta.
- Jedziecie po Sunny? – zagadnęła nagle, gdy ten był już w samochodzie.
         Potwierdził to skinieniem głowy.
- Mogłabym zabrać się z wami?
- Jasne – uchylił jej drzwi.
         Reszta ekipy dość sceptycznie podeszła do obecności nowej koleżanki chłopaka, jednak mimo wszystko nie mieli zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii.
- A gdzie właściwie zamierzacie się pojawić? – odezwała się nagle, gdy stanęli w korku.
         Starała się mówić cicho, tak, by nikt inny ich nie usłyszał. We wszechobecnym gwarze nie było to dość trudne.
- Czemu pytasz? – chłopak uniósł brwi.
- Z czystej ciekawości… w końcu przy głównym wejściu są już tłumy – wzruszyła ramionami, obracając w dłoniach swój telefon.
- Podjedziemy na tyły szpitala – odrzekł, przyglądając się samochodom znajdującym się za oknem.
- Ach – kiwnęła głową, wystukując coś szybko na klawiaturze urządzenia, po czym schowała je pośpiesznie do kieszeni spodni.

*

         Wiadomość o moim powrocie do domu szybko rozeszła się wśród koczujących pod szpitalem dziennikarzy. Większość z nich za wszelką cenę starała się dostać do środka, jednak ochroniarze pilnujący wejścia skutecznie udaremniali każdą próbę. Byłam im za to bardzo wdzięczna.
         Stałam właśnie przed lustrem w szpitalnej łazience i obmywałam twarz lodowatą wodą. Niestety, mimo wszelkich starań wyglądałam okropnie – wielkie cienie pod oczyma i poszarzała cera sprawiały, że prezentowałam się, jakbym nie zmrużyła oka przez co najmniej tydzień. Do tego każdy włos na mojej głowie zdawał się żyć swoim własnym życiem i ani myślał z niego rezygnować.
         Westchnęłam, zrezygnowana i opuściłam pomieszczenie z jeszcze gorszym samopoczuciem, niż to, z którym obudziłam się rano. I jakież było moje zdziwienie, gdy na korytarzu zastałam nie tylko Marie, ale i Rosalie, nerwowo tupiącą nogą.
- Rosie! – zawołałam radośnie i rzuciłam jej się na szyję.
         Dziewczyna roześmiała się, jednak nie oddała mojego uścisku. Odsunęła mnie od siebie i pociągnęła za rękę do sali, po czym poleciła mi usiąść wygodnie na łóżku.
- Żadnych pytań! – mruknęła, gdy już rozchylałam usta, by cokolwiek powiedzieć. – Nie mamy na to czasu. Nie martw się wyglądem, zaraz przerobię cię na bóstwo – zaklaskała w dłonie, po czym wyjęła coś z pokaźniej rozmiarów torby.
- Zamknij oczy! – powiedziała.
         Poczułam, jak nakłada mi na twarz jakąś sypką substancję. Domyśliłam się, że to pewnie puder, który ma zamaskować moje niedoskonałości. Następnie majstrowała coś przy moich policzkach, później oczach i ustach, a na koniec włosach. Gdy skończyła, na drugim łóżku już czekały na mnie świeże i czyste ubrania, jednak nie były moje.
- Skąd ty to?... – spojrzałam na nią, nieco zdezorientowana.
- Chyba nie sądzisz, że puszczę cię na ulicę w dresie? – westchnęła, pomagając mi się ubrać.
         Miałam na sobie elegancką, kremową koszulę, wełnianą narzutę w podobnym odcieniu i ciemno-beżowe spodnie. Długo musiałam spierać się z Rosie z powodu wysokich butów, które mi uszykowała. Ostatecznie zgodziłam się zaryzykować dla niej życie i je założyć.
         Gdy byłam już gotowa, odeszła kawałek i przyjrzała mi się z daleka.
- Jak na obecne warunki, wykonałam kawał dobrej roboty, nie sądzisz Marie? – spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się.
- Myślę, że wygląda pięknie – przyznała.
         Moja twarz oblała się rumieńcem. Miałam nadzieję, że puder ukrył i to.
         Niestety, ja nie miałam czasu ocenić własnego wyglądu, ponieważ jak się okazało, musiałyśmy się spieszyć, ponieważ byłyśmy spóźnione.
         W pośpiechu pakowałam swoje rzeczy, podczas gdy Marie pobiegła po wypis dla mnie. Na szczęście Rosie nieco mi pomogła, więc uwinęłyśmy się dość szybko.
Już kilka minut później znajdowałyśmy się na parterze, jednak zdziwiło mnie, że zmierzamy w kierunku zupełnie przeciwnym do tego, w którym znajduje się wyjście.
- Dlaczego my… - zaczęłam nagle.
- Wychodzimy innym wyjściem, by uniknąć paparazzich – wyjaśniła Rosie, stając pod jakimiś drzwiami, które szybko otworzyła. Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, w którym oni parkują karetki. Przecisnęłyśmy się między samochodami do wyjścia ewakuacyjnego.
- A teraz posłuchaj mnie Sunny – zwróciła się do mnie, trzymając za klamkę. – Postaraj się nie zwracać na siebie uwagi. Jeśli którekolwiek z tych hien nas zauważy, to koniec, jasne?
- Ale przecież oni wszyscy są przed wejściem!
- Mimo wszystko należy zachować wszelkie środki ostrożności. Na szczęście tutaj jeszcze nie dota… - zaczęła, uchylając drzwi.
         Zanim na dobre opuściłyśmy szpital, dopadł nas tłum dziennikarzy. Było ich kilka razy więcej, niż kiedykolwiek przed szpitalem! Krzyczeli do nas, próbując zwrócić na siebie choćby cień naszej uwagi.
- I co teraz?! – krzyknęłam do Rosie.
         Zdawała się być niemal tak przerażona jak ja.
- Nic nie rozumiem… miało ich tu nie być! – wrzasnęła.
- Teraz nie mamy już wyjścia! – westchnęła Marie. – Widzę Matthew po drugiej stronie parkingu, macha do nas. Za chwilę przedrą się tutaj jego ochroniarze i pomogą nam dostać się do auta.
         Jednak ja nie chciałam bezczynnie czekać. Nie miałam zamiaru stać tam przyparta do ściany przez te bezlitosne hieny.
- Wyjdźmy im naprzeciw – mruknęłam.
- Daj spokój, stratują nas! – zawołała Rosie.
         Było już jednak za późno. Zaczęłam przedzierać się przez natarczywych paparazzich i resztę wrzeszczącej hałastry. Było mi naprawdę ciężko – w tłumie było duszno i ciasno. Po chwili nogi mi zmiękły… jednak w oddali zauważyłam zbliżających się ku mnie rosłych mężczyzn w czerni, których rozpoznałam od razu.
         Natychmiast zrobili mi trochę miejsca, bym mogła spokojnie przejść. Rozglądałam się na boki, wzrokiem poszukując jego. Pragnęłam chociażby zobaczyć go w tym tłumie… i zobaczyłam.
         Szedł w towarzystwie jednego ochroniarza. Opanowany, niewzruszony. Wiatr mierzwił delikatnie jego idealnie ułożone włosy, a na ustach miał ten nonszalancki uśmieszek, który tak kochałam. Sprawiał wrażenie, jakby niczym się nie przejmował. A już na pewno nie tym tłumem.
         Jednak gdy nasze spojrzenia się spotkały, a moje serce na moment stanęło, nonszalancja zmieniła się w szczery, radosny śmiech.
         Nie mogłam się powstrzymać i rzuciłam się biegiem w jego stronę. Zachowałam się trochę jak wariatka, ale nie mogłam dłużej zwlekać. Gdy wreszcie utonęłam w jego silnych ramionach, które tak zgrabnie oplotły moją sylwetkę, poczułam, jak bardzo za tym tęskniłam. Tęskniłam za jego bliskością, choć miałam go na wyłączność niemal każdego wieczoru.
         Wokół nas wybuchły serdeczne śmiechy i oklaski, którym towarzyszyły częste błyski fleszy. Jednak wtedy… jakoś przestało się to dla mnie liczyć. Zupełnie zapomniałam o zbiorowisku wokół nas. Czułam się, jakbyśmy byli tak tylko my. Nic się wtedy dla mnie nie liczyło.
- Sunny? – mruknął, a ja podniosłam głowę z jego ramienia.
         Dopiero wtedy zauważyłam, że obejmując mnie, trzymał coś w jednej dłoni. Był to bukiet. Przepiękny bukiet świeżo ściętych, czerwonych róż, który jak się okazało, był dla mnie.
- Chciałbym cię przeprosić za wczorajszą sprzeczkę i… - zaczął, jednak przerwałam mu.
         Owinęłam swoje kościste ręce wokół jego szyi, stanęłam na palcach (lecz tylko z przyzwyczajenia, bo uwierzcie, te buty naprawdę były wysokie!) i wpiłam się w jego usta bez opamiętania. Długo nie potrafiłam się od nich oderwać. Nam obojgu przyszło to z wielką trudnością. Czułam się naprawdę szczęśliwa, tkwiąc w jego ramionach, więc jakiż zawód sprawił mi głos jednego z ochroniarzy, obwieszczający, że musimy prędko wpakować się do auta. Nie omieszkałam wydać z siebie jęku, pełnego niezadowolenia, nim zgodziłam się oderwać od chłopaka.
- Nie przejmuj się skarbie – ucałował czule miejsce tuż za moim uchem. – Dziś spędzimy razem cały dzień.
         Uśmiechnęłam się pod nosem, a on objął mnie ramieniem.

*

- James!
W jednym z domów na przedmieściach słychać podniecone krzyki pewnej trzydziestoparoletniej kobiety.
- James!
Szuka właśnie swojego męża.
- James, do cholery!
Ma mu do powiedzenia coś bardzo ważnego…
- Czemu się tak wydzierasz, Lily?
Mężczyzna zbiega na dół po schodach, jest zaniepokojony zachowaniem żony.
- James, jak miała na imię twoja córka?
- Czemu to nagle takie ważne? Przecież do tej pory nie chciałaś nawet o niej słyszeć!
- Powiedz mi!
- Sunny… Miała na imię Sunny.
- James, twoja córka jest w telewizji!
- Co ty mówisz?!
- Tak! Właśnie opuszcza szpital. Szybko, chodź!
Ciągnie go za rękę do salonu i sadza na kanapie.
         Rzeczywiście. W telewizji widzą młodą parę, przedzierającą się przez tłum dziennikarzy. U dołu ekranu widnieje tytuł – „Sunny opuszcza szpital”. Mężczyzna chwyta za pilota i pogłaśnia wiadomości.
- Jak widzimy, mimo napadu dziennikarzy, para w spokoju opuszcza teren szpitala, bez większych komplikacji – mówi prezenterka, a James zrywa się z miejsca i pędem biegnie do holu.
- Co ty wyprawiasz? – kobieta krzyczy za nim.
- Muszę tam jechać… To może być moja jedyna szansa na to, by dowiedziała się prawdy!
- I co zamierzasz zrobić? Tak po prostu powiedzieć jej? To będzie dla niej szok!
- Musi dowiedzieć się prawdy. Chcę ją odzyskać, Lily – wzdycha i po chwili zostawia kobietę samą z myślami.

*

- Za chwilę poznasz kogoś wyjątkowego – mruknął, wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia.
- Kto to taki? – spytałam, rozglądając się nerwowo na boki.
         W odpowiedzi uśmiechnął się tylko półgębkiem i wsiadł do auta, a ja tuż po nim. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, Matthew zrzedła mina. Sprawiał wrażenie, jakby kogoś szukał.
- Charlie? Gdzie Lucy? – zwrócił się do ochroniarza.
- Nie mam pojęcia, nie było jej z tobą?
- Co za Lucy?
         Westchnął i przeczesał dłonią włosy.
- Koleżanka. Zresztą, nieważne – zbagatelizował.
- Co z twoją matką? I Rosie? – zagadnęłam nagle.
- Pojadą innym samochodem – mruknął. – Ruszajmy – powiedział, widząc napierające na samochód tłumy.
- Kim są ci wszyscy ludzie? – spytałam nieśmiało, opierając głowę o jego ramię.
- Chyba fani – uśmiechnął się pod nosem. – Chciałabyś im pomachać? – zwrócił się ku mnie.
- Ale jak ty…
- Zaufaj mi – podniósł się i wyciągnął do mnie rękę.
         Zupełnie jak tego dnia, gdy wyruszyliśmy taksówką na małą wycieczkę po Nowym Yorku. Na samo wspomnienie o wspólnie spędzonym popołudniu, poczułam jak serce zabiło mi mocniej.
         I tym razem chwyciłam jego dłoń, a Charlie otworzył dla nas szyber-dach, byśmy mogli się wychylić.
         Gdy tylko to zrobiliśmy, ludzie oszaleli. Skandowali jego imię, śmiali się, niektórzy płakali. Trzymali w rękach własnoręcznie zrobione plakaty, na których wypisane były słowa takie jak: „Wracaj do zdrowia, Sunny!” albo „Kochamy Cię, Matt!”. To wszystko bardzo mnie wzruszyło. Ci wszyscy ludzie tak naprawdę w ogóle nas nie znali, a jednak chcieli nas wspierać…
         Czy to właśnie to miała na myśli Marie, mówiąc, że nawet sława ma swoje złe, ale i dobre strony? Miałam nadzieję, że tak.
         Poczułam jak chłopak obejmuje mnie jedną ręką. Drugą zaś zaczął machać do tłumu. Uśmiechał się, naprawdę szczerze. Widziałam, że to co robił sprawiało mu wiele radości. W tamtej chwili zastanawiałam się, czy mogłabym mu to odebrać? Nagle zrozumiałam, że dla niego mogłabym przeżyć te wszystkie przykrości, związane z dziennikarzami i tabloidami, byleby ten uśmiech nigdy nie zniknął z jego twarzy.

         Gdy pierwszy raz od kilku miesięcy weszłam na teren posesji Matthew i odetchnęłam tym okropnym, pełnym spalin powietrzem – naprawdę poczułam, że jestem w domu. Nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo tęskniłam za tym miejscem…
         Zgłębi domu dobiegły do mnie czyjeś nawoływania. To Victoria, nasza gosposia. Gdy tylko wybiegła na podjazd, rzuciłyśmy się sobie w ramiona.
- Sunny! – ucałowała mnie serdecznie. – Tęskniłam za tobą! Ależ ty się zmieniłaś! Omal cię nie poznałam! – roześmiała się.
- To akurat moja zasługa – zagadnęła Rosie, wysiadając z drugiego auta.
- Strasznie zmizerniałaś w tym szpitalu… pewnie w ogóle cię nie karmili – gosposia zacmokała, kładąc dłonie na moich ramionach. – Całe szczęście, że ugotowałam właśnie obiad. Chodźcie, nałożę wam! – zawołała do Matta, który ciągnął za sobą mój bagaż.
         Wtem usłyszałam czyjeś krzyki tuż przed bramą. Zgodnie zwróciliśmy głowy w stronę, z której dobiegł nas hałas.
- Sunny!
         Był to jakiś mężczyzna… Odniosłam nieodparte wrażenie, że skądś go znam… Przyjrzałam mu się uważniej.
- Sunny, zaczekaj!
- Kim pan jest? – krzyknął ochroniarz.
- Chcę rozmawiać z Sunny – zawołał, zdyszany.
         Podeszłam wolnym krokiem do bramy.
- Kim pan jest? – spytałam podejrzliwie.
- Poznaliśmy się w mojej szkole tańca… dzieciaki mówią na mnie Murph… – westchnął, drapiąc się po głowie.
         Nagle mnie olśniło! To ten mężczyzna prowadzący szkołę tańca. Kilka miesięcy temu pamiętam, odwiedziłam go tam i dobrze nam się rozmawiało… Ale to było wieki temu! Skąd wiedział, gdzie mieszkam?
- Co pan tu robi!?
         Przez chwilę milczał, po czym odetchnął głęboko i spojrzał mi w oczy przepełnionym żalem wzrokiem.

- Tak naprawdę nazywam się James… James Murphy i ja… Sunny, ja jestem twoim ojcem.

Od autorki: Dziękuję za oczekiwanie i za komentarze. Pragnę też podziękować za cierpliwość i wejścia! Mam nadzieję, że ktoś jeszcze o mnie pamięta:) 
Pamiętasz, że jeśli CZYTASZ - SKOMENTUJ!
Będę bardzo wdzięczna!
Moim zdaniem rozdział jest taki trochę... szczerze mówiąc nudny. Musiałam poruszyć trochę problemów, wszystko wyjaśnić i rozpocząć nowe wątki :) Kolejny mam nadzieję, będzie ciekawszy.

8 komentarzy:

  1. GSHJABSJABAKAKAJWJSHSIW O MÓJ BOŻE HAANSJSNSBJXBSJZKS W KOŃCU!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku, ale się cieszę, że dodałaś.
    I jaki długi.
    Bardzo się cieszę, że Sanny wyszła ze szpitala. Jak czytałam te rozdziały co Sanny rozmawiała z tym facetem tak sobie myślałam, że mógłby być jej ojcem.
    Mam nadzieję, że będą się rozdziały pojawiać częściej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jej ku. Czekałam na niego taaaak długo. I jest świetny. Wzruszający. Czytałam go wstrzymując oddech. Jest piękny.

    OdpowiedzUsuń
  4. jeju wspaniały! całą noc spędziłam czytając to opowiadanie. naprawdę jest świetne. od początku nie podobała mi się ta lucy...,a że to jest jej ojciec, to kompletnie się nie spodziewałam! wow <3 weny słonko x

    OdpowiedzUsuń
  5. NAJLEPSZA! <3 KOCHAM

    OdpowiedzUsuń
  6. Och Boże, uwielbiam Cię wręcz! Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się szybko, bo ja muszę wiedzieć, co się dalej wydarzy! Kocham tego bloga, serio! Jesteś najlepsza <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Jaki tam nudny... Znasz moje zdanie na temat rozdziałów mniej przepełnionych akcją... A tak w ogóle foch, bo nic nie wiedziałam! Dlatego tak późno przeczytałam... Ale super, czekam na następny, bo po tym zakończeniu aż mnie palce świerzbią by przeczytać ciąg dalszy. Twoja Lilly

    OdpowiedzUsuń